w omawiany przedmiot. Gorska zagryzła usta aż do krwi, serce bić przestało z wrażenia.
— A więc spaliłam ostatnią deskę ratunku. Z Arturem koniec, koniec.
Szarpnęło nią łkanie, czuła na wargach słony smak krwi i pohamowała się w samą porę, gdyż wbiegł Tomek.
— Elżuchna... jedyna...
Porwał ją w ramiona i druzgotał w uścisku, całował zachłannie jej oczy, włosy, szyję, sięgał ust, ale je cofała blada, bierna i cicha. Spostrzegł to i odsunął ją lekko.
— Bronisz mi ustek?... Dlaczego?
Tomasz patrzał na nią uważnie. Ujrzał krople krwi na chusteczce.
— Zagryzłaś wargi tak boleśnie?... czy to... z powodu mego przyjazdu?... Mów.
— Nie, Tomku. Nie.
Zarzuciła mu ręce na szyję skruszona i rozżalona zarazem własną męką i niepokojem Tomka. Tulił ją w milczeniu przepełniony uczuciem dla tej kobiety, której duszy zgłębić nie umiał. Gdy przyszli na wieczerzę, byli oboje spokojni ale smutni. Zato starzy Burbowie uszczęśliwieni obecnością syna zapomnieli o wszystkiem tak, że wkrótce ich nastrój udzielił się i narzeczonym, podtrzymywany umiejętnie przez Uniewicza. Tomek bawił w domu dwa dni świąteczne, poczem zapowiadał swój przyjazd dopiero na wiosnę i napomykał o ślubie, gdyż urlop chce wziąć długi a może nawet uwolnić się zupełnie. Elża projekt Tomka przyjęła nadspodziewanie dla niego. Szepnęła miękko:
— Dobrze Tomku, wróć i weź mnie już, zabierz już dla siebie.
I mówiąc to bezwzględnie szczerze, chciała ostatecznie zerwać łańcuch swych walk, swej męki, zacząć inne nowe życie. Zabić przeszłość i już bez złud, bez Fata Morgany, hypnotyzującej ją stale, iść w przyszłość; ciemną czy jasną, zamgloną czy pogodną, byle jaknajdalej odsunąć się od wizji utraconego raz na zawsze szczęścia.
Tomasz odjechał radosny, pełen nadziei. Burbowie otoczyli Elżę nową falą tkliwej miłości i do niej zawitał dawno utracony względny spokój. Był on płytki, nie sięgający głębiny duszy, pokryty grubą warstwą apatji, której Elża na razie zetrzeć nie miała odwagi. Nie cieszyła ją cicha pogoda je jestestwa, bo lękała się spojrzeć uważniej w obłoki, by nie ujrzeć szarego cienia pełznącej chmury. Szła trochę naoślep przed siebie. Uniewicz nie rozmawiał z nią nigdy o Tomku, ani o ich małżeństwie. Raz jej tylko powiedział w chwili rozdrażnienia:
— Będę w Warowni tylko do czasu ślubu pani.
Gdy zdumiona zapytała, dlaczego — odrzekł krótko:
— Bo chcę pozostać przyjacielem Tomka na zawsze.
Elża nie dobrze rozumiejąc, przyglądała mu się jak komuś, kto nagle stracił zmysły.
Strona:Helena Mniszek - Verte T.2.djvu/21
Ta strona została przepisana.