Skierowała się przez Krakowskie w stronę Aleji Jerozolimskich. Ale w miarę, jak szła, czuła, że dzieje się z nią coś niezwykłego. Serce jej biło nienaturalnie, jakiś koszmar na jawie szedł przed nią i za nią, zaciskał się dokoła niej, szczególne uczucie strachu, lęk popychał ją naprzód i cofał w tył; były mgnienia, że lęk się wzmagał i pobudzał do ucieczki. Gdy minęła księgarnię Gebethnera i Wolffa, zabrakło jej nagle tchu w piersiach, kolana jej się uginały, dźwigała nogi ciężkie, jak żelazem obłożone.
— Nogi mi drętwieją, co to jest?... Czyżbym była chora?...
Przed nią błyszczały wielkie szyby cukierni Loursa.
— Wejdę na chwilę — śmignęła myśl. Lecz natychmiast owiał ją strach jakiś i pchnął dalej. Patrząc przed siebie tępo, mijała cukiernię. Nagle suchy trzask drzwi wejściowych i szybkie męskie kroki, dążące ku niej.
Co to?...
Elża nie odwróciła się, lecz zatrzymało ją, przykuło wrażenie tych kroków. Sekunda... czy wiek?...
Przed nią stał Artur Dovencourt-Howe.
Elża zachwiała się, udar był zbyt silny. Zbladła jak przy skonie. Zawirował świat, ulica, ziemia zadygotała pod stopami kobiety. Runęłaby może na chodnik, lecz Dovencourt wziął jej rękę, ścisnął mocno, prędko pocałował i szepnął nakazująco:
— Spokoju... proszę.
Przechodnie już gapili się na nich.
Artur ujął rękę Elży, wsunął sobie pod ramię i rzekł niskim zdławionym głosem:
— Proszę oprzytomnieć, jedyna... patrzą na nas.
W milczeniu przeszli przez środek ulicy, Elża nic nie widziała, nie słyszała, w uszach jej huczały dzwony, szum, zgiełk w całej istocie; jedno tylko miejsce żyło i czuło, to ramię ściśnięte ramieniem Artura. On ją prowadził, niemal niósł, jak bezwładną. Ocknęła się w przedsionku hotelu Bristol.
Szli dalej, nie pytała dokąd.
Posadził ją na fotelu pod lustrem w czytelni, sam usiadł naprzeciw, odgradzając ją sobą od sali prawie pustej w tej chwili. Odrzucił z ramion futro, rozejrzał się błyskawicznie, ucałował jej ręce. Ujrzała jego czoło blizko swej twarzy, wpiły się w nią jego szaro-stalowe, ciemne szpary zmrużonych źrenic, widziała tuż przy sobie wytworny owal szczupłej, bladej, wygolonej twarzy, wąskie typowe usta z pogłębionemi fałdami przy bokach, nos suchy, wybitnie rasowy i całą sylwetkę jego wykwintną, a męską i silną. Patrzała na niego szeroko otwartemi oczami, myśląc, że śni.
— Skąd Pan tu?... wybiegł wreszcie szept z jej ust.
— Przyjechałem! Nic nadzwyczajnego.
— Jakim sposobem?...
— Jestem pod obcym nazwiskiem, zwalczyłem szalone trudności, lecz być tu musiałem, nie wstrzymałaby mnie żadna siła. Przyjechałem
Strona:Helena Mniszek - Verte T.2.djvu/24
Ta strona została przepisana.