wczoraj i natychmiast pytałem o panią w hotelu, jeszcze jej nie było. List do Warowni miałem wysłać dzisiaj?
Elża nie mogła przyjść do równowagi.
— O kogo pan pytał w hotelu?...
— O panią Elżbietę Gorską, obecnie Burbinę.
Zadrżała i podniosła na niego oczy.
— Więc pan wie...
Przytrzymał ją wzrokiem.
— Elly... czy to prawda?...
— Nie, nie, nie — wyrywało się z piersi Elży i sama, nie wiedząc kiedy, wypowiedziała krótko i cicho:
— Tak.
Spuściła oczy.
Dovencourt-Howe wyprostował się na krześle, dłonią podparł czoło i przetarł je nerwowym ruchem. Twarz jego zbladła silniej, pionowa głęboka brózda przerżnęła czoło, zadrgały muskuły twarzy, żłobiąc silniej fałdy koło ust zaciętych. Lecz ten odruch walki i męki trwał chwilę. Mężczyzna z pod dłoni kurczowo zgiętej i podpierającej czoło, której palce blade i długie drżały, jak szpony gotowe do szarpania, patrzał surowo na milczącą kobietę i wreszcie spytał sucho:
— Kiedy się to... stało...
— Nigdy, nigdy — drżały słowa na jej wargach.
— Dawno — szepnęła nieswoim głosem.
Długie ciężkie milczenie.
— A czy ty wiesz, że ja przyjechałem po... ciebie?...
Zadrżała.
— Zapóźno.
— Nigdy! Ty Burby nie kochasz. Jak mogłaś wyjść za niego, kochając mnie! Skąd zaczerpnęłaś odwagi do tego kroku... Słuchaj, przyjechałem, by cię wyratować, by cię zabrać dla siebie, boś ty moja.
Elża trzęsła się beznadziejnie.
— Zapóźno — jęknęła powtórnie.
Ciemny zygzak przemknął przez jego twarz.
— Dlaczego? — zgrzytnął.
Ona milczała.
Zdusił jej rękę wściekle.
— Dlaczego!?. Mów!
A w niej ożył już demon, instynkt oporu, obrony przed nim.
— Mam dzieci — szepnęła.
Drgnął gwałtownie i znowu ochłódł. Padły zimne słowa:
— Masz... dzieci?.. Ty!?
— Tak... dwoje.
Wstał powoli i przeszedł czytelnię wzdłuż, dłonią tarł się lekko po głowie, jakby przygładzał włosy. Elża prowadziła za nim błędnemi oczyma.
Strona:Helena Mniszek - Verte T.2.djvu/25
Ta strona została przepisana.