jego bezwzględność, to znowu dumną się czuła i szczęśliwą świadomością jego uczuć. Wstyd ją palił, gniew unosił, i grały hejnały radosne w jej duszy. Wieczorem przyniesiono jej list Artura. Czytała zachłannie, oblewając łzami litery, jego ręką kreślone, ale przyszedł nowy, zawrotny prąd w tym oceanie jej uczuć, więc poszarpała list i rzekła głośno z wielką mocą:
— Już Tomka nie rzucę. Jego świat to mój świat, jego życie mojem będzie...
Całą noc przemęczyła się w gorączce duchowej i fizycznej, rozpalała ją walka tytaniczna zmagających się z sobą potęg okrutnego pragnienia, rozbudzonej i rozkwitłej miłości dla Artura, szalonego pożądania, by uledz jego woli, by oddać mu życie i siebie całą na wieczne posiadanie, — temu człowiekowi jedynemu, któremu oddać się byłoby cudem, ekstazą szczęścia, którego władanie dałoby rozkosz najwyższą, wytęsknioną, wyśnioną.
— A jednak już teraz z Tomkiem nie zerwę. Z nim mój los — szeptały bezwiednie usta.
Elża czuła całą grozę swego położenia, tragizm i bezsens. Znalazła się na słabej łódce obowiązku, wśród walących na nią ze wszech stron fal oceanu, gnanych huraganem uczuć, żądz, tęsknoty bezbrzeżnej. Często zatapiały ją te mocarne fale. Elżę opadały siły, darło się w niej wszystko na strzępy, każdy nerw życia wołał o ratunek, ramiona wyciągały się błagalnie.
— Arti!... jam Twoja!...
Oczy paliły się od łez i gorączki, usta piekły żarem, ręce, na których czuła pocałunki Artura, przytulała do spiekłych warg, zcałowując z nich te stygmaty rozkoszy. Opanowywała ją egzaltacja, szał, kładła się w myśli u nóg Artura, jak niewolnica, byle być jego, jego, choć przez chwilę złudy, choć w halucynacji. I znowu ten bezwiedny, pełen rezygnacji szept ust:
— Tomek, to już mój los, moja konieczność.
Więc uciekać, wyrwać się z pod naporu fal przeciwnych, skryć się do spokojnej przystani — Warowni — błądziła myśl. — I znowu stchórzyć?...
Najpierw kłamstwo, potem ucieczka, — istotnie szlachetna broń, godna kobiety — odzywał się szyderczo głos jakiś.
A gdzie wola?... gdzie stanowczość i słowo dane Tomkowi przed czterema laty? Obietnicę szczęścia zrujnować mu własnym szczęściem?
Skoro wzamian za obietnicę szczęścia masz mu dać złudę i kłamstwo — lepiej zrujnować dziś jego nadzieje.
A sobie zbudować gmach cudu niebotyczny.
A sobie stworzyć raj na ziemi, zaspokoić czteroletnią tęsknotę, swoją i Artura, dać mu wymarzone szczęście i samej zatonąć w przestworzu szczęścia. Zaznać haszyszowych upojeń w ramionach tego człowieka, być duszą duszy jego, sercem jego serca, należeć do niego, być jego własnością, rzeczą.
Strona:Helena Mniszek - Verte T.2.djvu/27
Ta strona została przepisana.