teczną oddalić jeszcze, bo straszyło ją widmo tej pustki okropnej, jaka miała się wówczas otworzyć przed nią! Mroził ją i przerażał chłód śmiertelny. Zaczynała parokrotnie pisać do Artura, ale po kilku zdaniach rwała kartki bezradnie, najpierw nie wiedząc, co pisać, powtóre — dokąd wysłać. Adresu jego w Warszawie nie znała, ani też przybranego nazwiska.
— Jak on strasznie ryzykuje przyjazdem swoim tu — uderzyła ją myśl trwożna. Szalone ryzyko i odwaga; wszak on kładzie życie na szali. Wykryty poniósłby okropne konsekwencje swego postępku, Śmierć mu groziła na każdym kroku.
— Dla mnie to zrobił, dla mnie, dla mnie!
Hejnał szczęścia wznosił piersi Elży.
Jak on to przyjmie, gdy się dowie że... jestem wolna?
Cóż za siła w tym człowieku! Czemu ja się bronię od szczęścią, czemu odpycham szczęście, dla jakiej idei, czy chimery? co inną powoduje?... Jezus Marja! czy ja zmysłów niestraciłam, odpychając Artura?
Słowo, obowiązek, przeznaczenie... uczciwość... sumienie... prawo... — Jakie prawo?! Wszak jestem wolna! Jakiż mnie trzyma obowiązek?...
— Oszaleję! — krzyknęła Elża, wciągnięta w obłędny wir myśli. Uczciwość, sumienie, prawo — wszystkie te głosy odezwały się naraz, jak dzwony całego świata, zerwane z wieżyc jakimś wichrem piekielnym.
Elża słuchała tych głosów despotycznych z zapartym oddechem, jak skazaniec wyroku i jak skazaniec przed szafotem, w obliczu kata czekała jeszcze łaski, — cudu.
W tem silne stukanie do drzwi. Zmartwiała.
— Uciekać stąd... uciekać!
Stukanie powtórzyło się.
— Proszę!
Portjer stanął w progu, wymienił obce, szwedzkie nazwisko, poczem cofnął się w tył.
Artur wszedł prędko, nerwowo, z lekkim, charakterystycznym pochyleniem wysokiej szczupłej postaci i złożył Elży głęboki ukłon. Drzwi zamknęły się cicho. Chwilę stali oboje naprzeciw siebie bez słowa. Elża, oparta ręką o stół, drżała, oblewały ją zimne i gorące dreszcze, twarz łuną spłonęła i zgasła w białym macie. On patrzał na nią z pod zmrużonych powiek, jakby do duszy jej wnikał, zbliżył się o krok i dłonią przykrył jej rękę na stole, ścisnął mocno, podniósł do ust, nizko chyląc głowę, oczu nie zdejmował z jej bladej twarzy.
— Elly...
Wstrząsnęła się gwałtownie.
— Elly... ukochanie moje...
Brakło jej tchu, gardło ścisnął skurcz spazmatyczny. Czuła, że milczeniem wypowie mu wszystko, co pragnie ukryć, ale mówić nie
Strona:Helena Mniszek - Verte T.2.djvu/29
Ta strona została przepisana.