mogła. On ujął drugą jej rękę, zwieszoną bezwładnie, i obie dłonie przy tulił do warg, palących gorączką.
Ocknęła się. Nadpłynęła ku niej moc postanowienia. Spojrzała poważnie w oczy Artura i, wysunąwszy łagodnie ręce z jego dłoni, rzekła głucho:
— Dziś wyjeżdżam...
Usta mężczyzny opadły, zarysowując krzywą linję sarkazmu.
— Do męża — syknął.
Zamilkła i ciężko usiadła na krześle. On stał przed nią.
— Chcesz uciekać do męża i dzieci... przedemną i sądzisz, że ja, pokonany takim argumentem, odjadę i... zapomnę? Och, no, kochając cię przez cztery lata, bez widywania ciebie, bez słowa od ciebie, ale z wiarą, że tylko mnie kochasz i moją będziesz, teraz po otrzymaniu tej wiadomości, przyjechawszy z narażeniem życia do Warszawy po ciebie, mam się wystraszyć twojej godności małżeńskiej i odjechać pokornie, zwyciężony przez twoje tchórzostwo... twoją słabość?
Sądziłem, żeś silniejsza duchem, że potrafisz zwalczać warunki i nie dasz się wciągnąć w nieszczęście, łamiące ciebie.
— Ktoś z nas jednak musi być złamanym.
— Nazbyt cię kocham, by ciebie nie wyrwać z tej otchłani. Powiedziałaś mi wczoraj, że już zapóźno, czyli, że do rozwodu nie dopuścisz. Zabrania ci tego etyka małżeńska, godność kobieca, tradycja i kościół zapewne. Och, wszystkie ironje, wszelkie sarkazmy niczem są wobec tej siły, która we mnie z tych anachronizmów drwi. Te nakazy, trzymające cię w więzach, maleją śmiesznie wobec pragnień moich, naszych, wobec potęgi, która nas ku sobie skłania. Takie nakazy, to karły wobec nas. Nie hołduj karłom, bądź twórczą, nie zaś odtwórczą w swych uczuciach. Nie przystoi ci szablon, zaniechaj go i bądź sobą, nie lekceważ drogi swej do szczęścia osobistego, nie marnuj życia i talentu, który posiadasz, którego rozwinąć nie możesz, stojąc w miejscu, rozterce i ciąłej męce bez przestrzeni, bez ujścia dla twego temperamentu... Och, no nie dla zmysłów, bo te... zaspakajasz, — syknął z tłumioną pasją i zerwał się z miejsca.
— Jezu, Jezu, Jezu — rwało się z piersi Elży.
Czoło ścisnęła dłońmi i oparła je na stole. Szalała w niej rozpacz, że oszukuje Artura, szydził okrutnie śmiech jakiś szatański i skuwał ją lęk, by się nie zdradzić, bo wówczas... wówczas... już się nie oprze. Dławił ją wstyd, obelgą były ostatnie słowa Artura. Jak on śmie wierzyć, że ona należy do innego, że ona oddała się innemu!...
Artur chodził wzdłuż pokoju. Nagle usiadł, kurczowo zgiętą dłonią podparł czoło, zasłaniając oczy. Elża podniosła na niego wzrok pełen obawy, niemal pokorny i poddańczy. Padłaby mu do nóg z rozkoszą i wyznała swoje kłamstwo. Patrzała na jego rękę smukłą i bladą, na drżenie palców, wgniecionych w czoło, na ostro
Strona:Helena Mniszek - Verte T.2.djvu/30
Ta strona została przepisana.