Brwi Artura zbiegły się w straszny, piorunowy zygzak.
— Nie?
Przecząco poruszyła głową.
— Więc... nie kłamałaś jednak. Jesteś żoną?.. Więc to prawda?..
Znowu przeczący ruch głowy.
Dovencourt zbladł, groza mignęła mu w oczach.
— Co to znaczy?!.
— Kłamałam, żem zamężna... ale... nie jestem wolną... jestem narzeczoną Tomasza Burby.
Jakby zarzewie ognia padło na twarz Artura. Czoło zajaśniało blaskiem, ale na usta sypnął grad szybkich krótkich drgnień. Nagły błysk zębów w drapieżnym rozchyleniu warg i — runął śmiech straszny, demoniczny.
— Ha, ha, ha! per Bacco.
Elżę śmiech ten obezwładnił narazie, ale na krótki moment. Oburzona powstała z krzesła.
— Z czego się pan śmieje?.. — zawołała ostro.
Dovencourt-Howe wziął jej ręce. Pomimo błyskających jeszcze w uśmiechu zębów, jak u rozdrażnionego lwa, była w nim stanowczość i moc zniewalająca. Posadził Elżę z powrotem i przyklęknął przed nią, chowając czoło w jej dłoniach.
— Moje ukochane maleństwo, moje białe, moje święte... — mówił gorąco i miękko.
Traciła władzę nad sobą, ale przemogła się.
— Panie Arturze... na Boga!.. Pan... zapomina...
Wstał i wyprostował swą wyniosłą postać. Szparki jego zmrużonych źrenic ciemno-szarych spadły na Elżę z góry, władczo.
— Ależ dobrze pamiętam! Jest pani narzeczoną Burby od czterech lat. Duży okres, wystarczający, by stracić wolność, poczucie samodzielności i... wszelkie prawa do szczęścia. Ha! to nadzwyczajne. Niesłychane!
— Nie widzę w tem nic zabawnego — rzekła sucho.
— Owszem, Elly... to jest nawet zabawne.
— Niewłaściwie mnie pan nazywa — szepnęła.
Silniej zmrużył oczy i przytrzymał ją niemi długo, poczem w milczeniu skłonił się lekko. Spytał:
— Dlaczego pani popełniła takie kłamstwo?..
— Pan mnie potępia...
— Ach, nie, ale to było niegodne pani. Czy to miało być tarczą obronną przeciw mnie?..
— Tak.
— Więc pani myślała, że mnie to spłoszy?
— Chciałam zniweczyć w panu i... w sobie... wszelką złudę.
— Złudę, która była... — zawiesił pytanie, pochylony ku Elży.
— Marzeniem — dokończył za nią — tęsknotą, nadzieją szczęścia wielkiego, niezmiernego, pani Elżo. I oto kłamstwo nie
Strona:Helena Mniszek - Verte T.2.djvu/32
Ta strona została przepisana.