wiedząc, iżem żyła” ha! ha! tak, wiedząc, iżem żyła w czeladnej, w kuchni, przy garnkach, w spiżarni, przy kołyskach. Ach, ach, życie czcigodne, bogobojne, jakieś ty wstrętne dla mnie, jakieś ty potworne. Czy ja wytrwam na stanowisku, czy mnie siła buntu mego nie uniesie na manowce, nad przepaście nawet, byle uciec z tych, szanownych ram, z tego, z tego więzienia!...
Zimny podmuch przewiał nad nią, lecz nagle gorąca fala uderzyła w jej serce.
— Więzienia? któż to cię uwiązał, kto cię skuł... jesteś wolna jeszcze. Leć, leć tam, do światła, do słońca do... niego. On cię wyratuje, on miast więzienia roztoczy przed tobą przestrzeń szeroką, podniebną, nadgwiezdną. Tam leć!
I znowu ten podmuch, mrożący w niej krew.
— Nie mogę, nie mogę. Nie mogę! Spaliłam za sobą wszystko piękno i wszystek czar, ideały, marzenia, nadzieję odtrąciłam, wszystko zrujnowałam. Gdybyż i tęsknota skonała w mej duszy, gdybyż i ona znikła na wieki. Gdyby życie całe i przyszła starość wolną już była od tęsknoty, a więc i od wspomnień. Niech pamięć zamrze, niech zginie, ale czy zginie?...
O Boże, czy iść za głosem Twoim i żyć tu, wśród tej puszczy, wśród grobów moich wspomnień, czy... iść za podszeptem szatana i zerwać wszystko i dążyć do... Artura. Złamać zobowiązania, zlekceważyć godność cnoty, sumienia i biedź tam, do szczęścia, do światła. Sybarytyzm, egoizm, pikureizm! A któryż to jest głos Boży, a któryż podszept szatana, kiedyż byt mój byłby czysty, święty, a kiedyż grzeszny... Ha!... wieczna zagadka! Jedna strona karty zapisana z — głoskami obowiązku, altruizmu — lecz odwrócić kartę — sybarytyzm, egoizm, epikureizm i... szczęście i miłość i czar. — Szczęście... miłość... czar! wszak to są chyba największe powaby życia, najistotniejsze postulaty ludzkie. Czyżby one były podszeptem szatana? Więc Tomka uszczęśliwić, a tamtego złamać... za co?!... Tamtemu nigdy nic nie obiecywałaś, a tego łudzisz już tyle lat — szeptało sumienie.
Elża zadrżała.
— Tak łudzę go, ale i sama się łudziłam, pchnął mnie w jego ramiona szał jakiś, który wzięłam za miłość, więc nie tylko Tomka, ale i siebie oszukałam bezwiednie. Teraz trzeba znosić następstwa i krótką chwilę szału okupić męką całego życia, Tak być powinno, tak trzeba.
Wróciła z lasu do Warowni. Zbliżając się, patrzała z jakimś dziwnym bólem na domostwo szare, spiętrzone, ogromne.
— Tu więc, w tych ścianach przeznaczone mi jest spędzić życie.
I wydał jej się ten gmach dziwnie ponury, smutny, jak grób. A przecież było tu tak wesoło, tak nawet uroczo. Dokoła pachniały jesienne kwiaty, ostatnie wiązy, już w złoto-rdzawych koronach, szumiały potężnie. Z okna Elży wiatr jesienny wywiewał firanki, jak
Strona:Helena Mniszek - Verte T.2.djvu/40
Ta strona została przepisana.