body. Gdy usłyszeli kroki za drzwiami, Tomasz szybko ucałował jej rękę.
— Przepraszam cię, Elżuśka.
— Nie mówmy o tem — przerwała, bojąc się wybuchnąć.
Wzbierała w niej niechęć do Tomka, chociaż odczuła dobrze powód zironizowania przez Tomka postaci na karcie, jednak to ją do niego zraziło.
Małostkowa zemsta Tomka nad podobizną człowieka, w którym przeczuwał rywala, odniosła skutek dla Tomka najgorszy. I on zrozumiał, że ustępstwo Elży nie jest jego zwycięstwem. Wydał się sam sobie śmiesznym.
Młody Burba przyjechał na miesięczny urlop. Zaczęto poważnie myśleć o ślubie. Elża nie sprzeciwiała się projektom Burbów, ale ślub odłożyła stanowczo na zimę, na wszelkie zaś wymówki została obojętną.
Stosunek z Tomkiem wikłał się ciągle, brakło szczerości w obcowaniu ich wzajemnym. Tomasz wmawiał w siebie, że tego nie widzi, ale chłód Elży onieśmielał go i niesłychanie dręczył. Za nic jednak nie chciał wyjaśnić sytuacji. Bał się wyniku. Gdy oszalały, pijany uczuciem, pieścił ręce narzeczonej, chwytał ją w ramiona, miał zawsze wrażenie bolesne nad wyraz, że ona się na te pieszczoty wstrząsa, że odsuwa go od siebie całą swą istotą, że tylko nie chce okazać tego jawnie przez delikatność, czy jakie inne skrupuły. Tak wyraźnie i kategorycznie unikała jego pieszczot, iż doszło do tego, że ją tylko w ręce całował i to nie zawsze. Tomek burzył się, wybuchał, wymawiał Elży jej chłód, kilka razy chciał już z nią poważnie porozmawiać, ale gdy ją ujrzał, chwytał go lęk zabobonny, jakby przeczucie, że wszystko runie, że nastąpi katastrofa, niszcząca całe szczęście jego, przyszłość wytęsknioną z tą ukochaną kobietą i przeszłość, która w poczęciu swym, należała do niego. Gdy Elża kryła się w swoim pokoju, nazywanym „jej światem“, pod pozorem pisania i pracy, Tomek warjował z męki, nudów i złych przeczuć. Wyruszał wtedy konno do lasów, błądząc w nich często do późna.
Pewnego dnia wracał wieczorem przez bór. Księżyc wypłyną z poza ciemnych koron jodeł i rzucił srebrno-błękitne subtelne światło na polankę, wyglądającą wśród żółknących drzew, jak źrenica oka, nad którą uniosły się opiekuńcze rzęsy. Cicho było w borze, tylko cykały koniki polne i gdzieś z daleka krzyczały derkacze. Słodycz syta, jesienna, rozlana dokoła, podziałała na tęskną, spragnioną duszę Tomka. Jakieś rzewne uczucie napełniło mu serce. Skoczył z konia, przywiązał go do drzewa i, odszedłszy kilkanaście kroków, upadł w trawę nawznak, podłożywszy ręce pod głowę. Nagle przypomniał sobie łąkę warowniecką, zalaną księżycem, Elżę wśród traw i kwiatów i siebie przy niej. Kiedy to było... Już trzy lata przeszło. Jakie to przecudne wspomnienie, jakie to były szczęśliwe chwile w jego życiu. Ona wtedy tak gorąco, tak żywiołowo przyjmowała jego pieszczoty... Zatrząsł się
Strona:Helena Mniszek - Verte T.2.djvu/42
Ta strona została przepisana.