na to wspomnienie, dreszcze namiętne oblały go żarem, wyciągnął się jak długi, — palił go ogień pożądania i miłosnej tęsknoty.
— Gdyby ona była tu ze mną... teraz — rwał się w jego piersiach spazm rozkoszny. Jakieś czerwone motyle jęły mu latać przed oczami, pulsy biły w rozpalonych skroniach jak młoty, w ustach miał żar, dyszał pragnieniem. Młoda, silna jego natura wrzała jak wulkan przed wybuchem. Myśli mętne tłoczyły się w mózgu.
...Elża z nim, tu, w tej ciszy leśnej, w tej srebrni księżyca, ona tu przy nim, cała biała, olśniewająco biała, jej usta palą się żywą krwią, oczy jej błyszczą, jak przyćmione mgłą błędne ogniki, tyle w nich złotych iskier pożądania, jej biała szyja pulsuje, jej piersi... Tomek zadrżał i jęknął... jej piersi osrebrzą księżyc, rzuca na nie opalowe-błękitne światło.
Tomek zerwał się, wyobraźnia go unosiła, krew wartka rozszalała się w nim. Wstał i przeciągnął ramiona osłabłe, ułożył usta w znak jej imienia, gdy nagle naprzeciw ujrzał białą postać niewieścią, wypływającą z cienia drzew, jak zjawisko.
— Elża, na Boga, to ona! — zaszumiało mu w głowie — to ona idzie do mnie, najmilsza, upragniona.
Rzucił się ku niej i stanął — zdumiony. Poznał Karolcię Słupską. Była podobna do obłoku, który spadł z nieba, pociągając za sobą smugę błękitu. Usta jej, jak płatki maków kraśnych, drżały od wewnętrznej jakiejś burzy, pierś odkryta z pod białej peleryny i płóciennego szlafroczka, falowała szybko, na długich rzęsach perliły się łzy. Patrzała w oczy Tomasza z bezgraniczną wiernością i przywiązaniem niewolniczym.
W Tomaszu skłębiły się uczucia. Po zdumieniu i przykrym zawodzie nastąpił gniew, że zamiast tamtej upragnionej spotyka tę... już zapomnianą, tę dziewczynę, którą oddalił od siebie przed trzema laty aktem swoich zaręczyn z Elżą. Czyż ta cudnie rozwinięta kobieta — to ta sama skromna leśniczanka?
Długą chwilę patrzyli na siebie w milczeniu. Tomek nagie otrzeźwiał, podniósł rękę do czapki i cofnął się w tył, ale Karolcia szybko i zwinnie uklękła przed nim, oplatając ramionami jego kolana. Mężczyzna szarpnął się, lecz ręce dziewczyny trzymały go mocno, a głos słodki, przesiąkły łzami, zaszeptał gorąco:
— Panie mój najmilszy, królu mój złocisty, nie odchodź, nie odchodź. Jam twoja sługa wierna jak pies, ja ciebie, panie, miłuję jednakowo teraz jak i dawniej, ja ginę dla ciebie, panie mój cudny, królu mój piękny, jam twoja wierna Karolcia, do śmierci, do śmierci. Rób ze mną, panie, co chcesz, zabij, ale nie odpędzaj mnie od siebie, nie odchodź.
Podniosła twarz zalaną łzami i patrzała na niego wzrokiem tak pełnym miłości i poddaństwa, tyle czaru było w tych jej błękitnych, jak wielkie bławaty zroszone rosą, łez, oczach, tyle słodyczy, błagania, zachwytu i bólu i męki zarazem, że Burba nie miał siły
Strona:Helena Mniszek - Verte T.2.djvu/43
Ta strona została przepisana.