jej odepchnąć od siebie; rozrzewnienie wzięło nad nim górę. Pochylił się ku niej nizko i chciał ją unieść z ziemi.
— Panno Karolino, proszę wstać. Co pani robi. Proszę, proszę wstać.
A ona chwyciła jego ręce i jęła je okrywać żarliwemi pocałunkami. Czuł jej usta rozpalone na dłoni i wilgoć łez, czad jakiś niebezpieczny buchał płomieniem od tej dziewczyny i mącił mu umysł, zabijał wolę, podniecał. Karolcia odczuła to po drżeniu jego rąk, zerwała się gwałtownie z kolan i całą figurą upadła na jego piersi, przylgnęła do niego, ramionami oplotła jego szyję, parzącym oddechem oblewała mu twarz.
— Kocham, kocham, szaleję z miłości, panie mój, zabij, ale nie odpychaj!
— Panno Karolino...
— Nie jestem żadną panną, jestem twoją Karolką, twoją sługą...
Bronił się coraz słabiej, bo ogarniał go szał zmysłów, ta dziewczyna burzyła w nim krew, razjątrzała namiętność jego, targała nerwy. Naraz uczuł na swych ustach płomienie jej warg, wpiła się w niego, wessała i, gnąc się w tył z jękiem rozkoszy, pociągnęła go za sobą. Owiały go jej miękkie, jasne włosy, zapach ciała uderzał go jak wino, huczało mu w mózgu, trząsł się cały, dygotał jak w ataku febry i... stracił przytomność. Wydało mu się nagle, że Elżę trzyma w ramionach, że to ona go całuje w usta, że on z nią szaleje. Ogarnął go wicher pożądania nieokiełznanego. Zgniótł Karolcię w uścisku potężnym, uniósł nad ziemię i zaczął oddawać jej pocałunki z jakąś straszną, okrutną pasją. Dziewczyna krzyknęła głucho, wijąc się z rozkoszy. Zdarł jej płótno z ramion, nie broniła mu. sama rozszalała do utraty zmysłów.
— Królu mój złocisty....
Tomasz drgnął i oprzytomniał w jednej chwili; puścił Karolcię i ręce podniósł do czoła. Zlane było ukropem potu. Zdławił go wstyd i żal.
— Czemuś przemówiła? — szepnął z wyrzutem bezwiednie prawie.
Ale ona go nie zrozumiała, rzuciła się znowu na niego, choć ją odsuwał. Prosiła go, zaklinając z płaczem, błagała, by ją wysłuchał, aby ją nie odtrącał, aby pozwolił jej widywać go choć czasem tu w lesie, gdzie ich nikt nie spotka. Że ona za miesiąc jedzie jako sanitarjuszka na front, że będzie szukać śmierci, bo nie żyć jej bez niego i zresztą nie chce doczekać się jego ślubu. Więc prosi go prawie modlitwą, aby darował jej kilka chwil szczęścia, że nic więcej nie chce, jak tylko porozmawiać z nim czasem, głos jego usłyszeć i w oczy mu patrzeć.
Tomek zmęczony całą tą sceną obiecał, trochę z wyczerpania nerwów, trochę ze wzruszenia a trochę przez delikatność dla kobiety i z podziwu nad jej urodą. Miłość jej działała na niego podniecająco. Odjechał wzburzony do dna duszy, przyrzekając sobie solennie więcej Karolci nie widzieć.
Strona:Helena Mniszek - Verte T.2.djvu/44
Ta strona została przepisana.