dzikie pragnienia. Elża onieśmielała go, ziębiła swą obojętnością, Karolcia rwała się ku niemu wrzątkiem całej natury swojej, łaknącej jego pieszczot, jego posiadania. Ta usuwała się,przebywając najczęściej u siebie ze swemi książkami i zeszytami, tamta wyczekiwała na niego w chłodzie jesiennym i nocą w lesie, by mu oddać bez zastrzeżeń dziewiczość swoją, urodę i miłość wielką, ślepą na wszystkie względy, głuchą na następstwa.
Rozmyślając tak pewnego wieczora, zmrożony nowym dowodem chłodu Elży, Tomasz odruchowo prawie, trochę biernie, pojechał konno na znajomą polankę w lesie. Nie omylił się. Karolcia czekała na niego. Upadła mu do nóg, jak przy pierwszym spotkaniu, nie czyniła mu żadnych wymówek, przyznając się, że czeka tu na niego codziennie prawie do świtu, dziękowała mu tylko z takim ciepłym promieniem w oczach, garnęła się do niego pożądliwie, a cicho, jednak z kokieterją zupełnie nową u niej, którą Tomek odczuł. Zauważył w niej, prócz rozkwitłej bujnie urody, duże zmiany. Dawna lękliwa Karolcia, potulna z natury i nieświadoma swych wdzięków, zmieniła się w kobietę pewną siebie, ufną w swój czar zmysłowy i zręcznie wyzyskującą go dla ukochanego. Snadź bytność w Kijowie paroletnia wyszkoliła ją w tym zakresie, a pochlebstwa męskie, niewykwintne w tej sferze, ale zapewne jaskrawe, nauczyły ją zalotności i różnych sposobów przywabiania mężczyzn. Sposoby były dość pospolite, wywołujące uśmiech pobłażliwy nawet na ustach Tomka, nie zaliczającego się do smakoszów wytwornej kokieterji, ale sama mistrzyni była niezwykle powabna, wzbudzająca apetyt szczery, nawet niecierpliwy.
Był to pyszny typ na świetną kurtyzanę w przyszłości. Tomek widział to, rozumiał i zdumiewał się, niemniej jednak poddawał się pod jej wpływ, działała na niego.
Siedzieli w cieniu wielkiej jodły, zasnuci baldachimem gałęzi Karolcia mówiła mu ciągle o swej miłości, tęsknocie za nim o złamanym życiu i wiecznej już niedoli. Gdybyż choć o niego była spokojna, że on będzie szczęśliwy, ale... Umilkła z ciężkim westchnieniem, zawieszając niedokończone zdanie w powietrzu. Tomek wzdrygnął się i ostygł wyraźnie. Więc Karolcia prędko radziła się go, co ma teraz zrobić i czem życie stargane zapełnić. A gdy jej przypomniał, że ma wszakże iść na sanitarjuszkę, zająknęła się i dodała spiesznie, że przecież wojna się kiedyś skończy, a chociaż ona pragnie śmierci, jednak sanitarjuszka to nie żołnierz na froncie, jeśli zatem nie zginie, co wtedy?..
— Wyjdziesz za mąż — rzekł Tomek, powracając mimowoli do dawnej formy nazywania.
Dziewczyna upadła twarzą na jego kolana, płakała z radości, że on ją znowu, jak swoją nazywa, że tak być powinno, bo ona chce być jego sługą, bo on może z nią zrobić wszystko, nawet zabić. I tak płacząc i zaklinając się, wczołgała się całym ciałem na jego kolana, zwinęła się jak wąż, przywarła do niego, otaczając
Strona:Helena Mniszek - Verte T.2.djvu/46
Ta strona została przepisana.