go mocno ramionami. Białe jakieś batysty usunęły się z niej głęboko, rozplotły włosy, cisnęła się do niego tak zaborczo i namiętnie, że Burba ledwie głowy nie stracił.
Jednakże wspomnienie Elży oderwało go znowu od Słupskiej. Uciekł, przeklinając siebie, swoje zmysły i Karolcię.
— Szelma dziewczyna! co się z nią zrobiło. Nie na sanitarjuszkę dla chorych, ale na uciechę dla oficerów pójdzie.
Zaczął przemawiać w duchu do narzeczonej.
— Elżuś moja, wybacz, jestem łotr, ale to wybryki zmysłów, to nie moja dusza; dusza, serce tobie na wieki oddane.
Powróciwszy, stał pod oknem Elży i modlił się do niej.
Nazajutrz Tomek był wyjątkowo czuły, Elża chłodna i dziwnie zmieniona. Śnił się jej Dovencourt w jakichś odmętach brudnych fal, borykający się z potworami morskiemi. Oplotły go wielkie ośmiornice-głowonogi, on je zwalczał a nowe macki, jak baty, wysuwały się z morza, chwytając go wpół. Twarz Artura była zimna, lecz niezłomna w energji, zacięta wola i siła zastygła zda się na niej. Na jego piersiach widziała swoją fotografję, zdjętą w jego Kodak, w La Turbie.
Gorska nie mogła zapomnieć tego snu. Straszny niepokój nią targał o Artura.
— Może zginął na pancerniku. Boże, zmiłuj się nad nim i nade mną.
Czułości Tomka drażniły ją wyjątkowo; doszło do sprzeczki odrazu ostrej, bo oboje nie mogli dłużej panować nad sobą.
— Zawsze chcesz być królewną dla mnie łaskawą, lub nie — zawołał Burba.
Elża przerwała wreszcie potok wyrzutów narzeczonego, zamknęła się w swoim pokoju; Burba pojechał do lasu i... spotkał Karolcię. Ale tym razem wyśledził go Uniewicz. Wiedząc o sprzeczce, bał się o Tomka, gdyż Burba dosiadał konia z jakimś okropnym wyrazem złego w twarzy.
— Ten warjat wreszcie sobie co zrobi — pomyślał pan Mel i ruszył za śladem w głąb boru. Długo błądził, nie chcąc spotkać Tomka. O grubym już zmroku ujrzał z daleka leśniczego Słupskiego, który skradał się pomiędzy drzewami.
— Poluje jucha na upatrzonego. Na kłusowników narzeka, a sam pierwszy.“
Było już zupełnie ciemno, Pan Mel postanowił wracać do domu, niespokojny bardzo o Tomka. Bał się nawet, że sam zabłądził, szedł wolno, rozglądając się uważnie. Maszerował tak już zbyt długo, gdy wtem usłyszał nagle chrobot jakiś szczególny, chrzęst i jakby żucie potężnych szczęk.
— Łoś, albo jeleń w haszczach — pomyślał.
Jeszcze parę kroków i ujrzał w ciemnościach duże zwierzę z pochylonym łbem ku ziemi. Żuło trawę.
— Co u licha! Co to jest?
Strona:Helena Mniszek - Verte T.2.djvu/47
Ta strona została przepisana.