Strona:Helena Mniszek - Verte T.2.djvu/48

Ta strona została przepisana.

Podszedł bliżej, włosy zjeżyły mu się na głowie; poznał chrzęst uzdeczki i dźwięczenie wędzidła.
— To koń Tomka.
Był już przy wierzchowcu. Ataman drgnął, ale wnet parsknął porozumiewawczo i na nowo zabrał się do trawy.
Uniewicz obmacał go uważnie, stwierdził, że jest przywiązany.
— Gdzież Tomek?..
Mrowie przeszło go po ciele, targnął nim straszliwy lęk o przyjaciela, chciał krzyknąć, lecz się instyktownie powstrzymał, bo oto usłyszał znowu cichy jęk, jakiś dziwny w brzmieniu. Uniewicza oblał zimny pot przerażenia. Wtem spazmatyczny, łkający śmiech, kobiecy przeszył ciszę leśną.
Pan Mel zdrętwiał, stał przykuty do miejsca.
— Całuj... całuj... jesz... cze — głośny szept, znowu śmiech straszny, dziki, namiętny jakiś, bestjalski, śmiech samicy rozjuszonej.
— Cicho... Karolka! nie krzycz tak, sprowadzisz tu kogo — szeptał stłumiony głos męski.
Uniewicz poznał i oparł się ciężko o drzewo. Nie miał sił do ucieczki, nie chciał, by go wykryto, pragnął wsiąknąć w drzewo, zapaść w ziemię.
Słyszał pocałunki i znowu szept kobiecy.
— Bierz mnie, jam przecie twoja, chcę ciebie i ty mnie chcesz, czyś ty nie mężczyzna, panie mój. Przecie widzisz, jam ci nie oporna, ja mdleję... mdleję...
— Nie kuś mnie ty... nie można — odburknął Tomek.
Uniewicz odetchnął.
— Bogu chwała!
Szeptali coś jeszcze, ona prosiła pieszczotliwie, on się bronił słabo, wreszcie pan Mel usłyszał szybkie kroki Burby. Prędko usunął się w bok za drzewo. Tomek zdyszany dopadł konia i wskoczył na siodło.
— Boże mój, Boże!... — jęknął cicho, ale tyle było wyłącznego wyrazu w tym szepcie, taki ból i żal, że Uniewicz wszystko pojął, wszystko zgłębił.
Gdy Burba odjechał, Uniewiczowi zdawało się, że słyszy znowu jakieś szepty w tej samej stronie co poprzednio.
— Co u djabła!
Wytłomaczył to sobie następstwem przeczulonego słuchu i ruszył w kierunku Warowni, gdyż po polance zortjentował się w miejscowości. Ale wkrótce potem zastanowiło go ciężkie stąpanie kroków. Przyczajony czekał. Mignęła wśród drzewa czarna postać tęgiego mężczyzny, rozległo się wesołe gwizdanie. Szedł Słupski.
— Aha!... i przedtem go spotkałem, ana!... rozumiem! Powtarza się historja zamku Wileńskiego z czarnym i rudym Radziwiłłem, tylko z tą różnicą, że tu zdaje się i bochaterka wmieszana do intrygi; te drugie szepty może to i nie było złudzenie. Tfu! kanalje!