Diuny — te są niby zbiorowiska piany nagromadzonej w zwartej masie u podnóża skał. Burzą się, tworzą pagórki, dołki z nagromadzoną wewnątrz wodą od przypływów,, przeważnie jednak fala wygładziła piasek, wypolerowała na nim swe ślady grzebieniasto-ostre, jakby odcisk płynących bałwanów. Algi morskie wyrzucone z dna schną i kurczą się na piekocie, słońce przepala tu wszystko, sięga zda się do dna ziemi, obnosi się chwilami takie wrażenie, że ten wielki bulgot morski zakipi z nadmiaru gorąca.
Słońce przedziwnie wielkie, przerażająco bliskie ziemi panuje tu wszechwładne, to jedna potęga; morze druga, dwie siły, dwa kolosy. Wobec nich zmalały skały, ten skrawek lądu, wydawał się nicością, ja zaś robaczkiem. Miałam wrażenie, że jestem jak te algi morskie; one z głębin fal wychodzą, ja z odmętów świata.
Leżąc na piasku jak alga, patrzałam w sino-srebrną dal wód z rozkoszą, że mogę oto spoglądać na ten cud — morze i, że jestem sama. Jak dobrze niekiedy być samą! Myśl płynie swobodnie, lawiruje wśród mózgowych zakamarków, wyławiając wszystko, co się jeno w tych komorach gnieździ. Wywłóczy się z mózgowych diun całą naiwność natury ludzkiej.
Wówczas samokrytycyzm mój, bezwzględny władca, milczy bezsilnie. Śmieje się tylko mój cień — demon, będący zawsze w pobliżu mnie, raczej zawsze ze mną i we mnie. Teraz rechotowi demona mojego wtóruje morze potężnym chichotem.
Samotność nie tylko jest pouczającą, lecz i koi, sprawia ulgę, jest dla duszy tym, czym naprzykład zdjęcie żelaznej zbroi dla ciała.
Samokrytycyzm milczy, więc nie przeszkadza, nie wywołuje goryczy i tak jest dobrze. Świat daleki za siódmą skałą, ze siódmą diuną ludzie mnie nie widzą, ja ludzi i — zupełnie, zupełnie za nimi nie tęsknię. Lubię samotność, gdyż wtedy właśnie nie jestem samą. Towarzyszą mi moje myśli, nurzam się w świecie moich marzeń i złotych snów niedościgłych w rzeczywistości, lecz niemal realnie uwypuklonych w mej wyobraźni. Żyję przeto dualistycznie, bo istotnie i wyobraźnią, wolę ten drugi byt, w nim czuję się magnatką. W postaciach, stworzonych w mej Ikarji widzę koleżeństwo duchowe ze mną, tylko one nie są skalane życiową mierzwą, ludzkim brudem, ja zaś żyję wśród ludzi, więc zbyt często pragnę kąpieli ożywczej, jak Hagar pragnął kropli dżdżu, i nie mam jej. Miewam depresje duchowe niekiedy tak silne, że ciężarem swym przygniatają mnie do ziemi. Goryczy mam pełną duszę, żalu do siebie i swego losu, tęsknoty za tem, czego nigdy nie dosięgnę.
Morze usposabia mnie do tęsknoty, ona jest we mnie, lecz za czem?...
Za szeregiem lat, które minęły i które mi nic, nic nie dały, prócz żalu — że były. Przepłynęły one nade mną takie jałowe, takie monotonne i smutne, jak szary dżysty dzień jesienny. Wlokły
Strona:Helena Mniszek - Verte T.2.djvu/54
Ta strona została przepisana.