się i wlokły ciężkie tygodnie, miesiące owych dni w rosie deszczu zatopionych. Ach, jak często płakałam wówczas!... Hej, lata moje młodzieńcze! do wspomnień waszych ucieka się zawsze z rozkoszą i z tęsknotą pieści się was, mówi się o was z uśmiechem dziecięcej radości na ustach. Lata młodzieńcze, będące niemal dla każdego uśmiechem życia, jego jedyną urodą...
Dla mnie one były katownią. Tak, te lata piękne, obfite w treść i zapał były dla mnie płaskie, złe i okrutne. Pragnienie czynów kołatało się w duszy, lecz niespożytkowane i chloroformowane ze wszystkich stron — aż zgasło.
Och, lata moje młodzieńcze, lata przebrzmiałe bez melodji i rytmu, byłyście potworną kakofonją, bezwdźwięcznym hałasem na tle moich zamiłowań wręcz przeciwnych i moich pragnień nigdy nie zrealizowanych. Moje marzenia pozostawały tylko w krainie marzeń, mój zapał, mój ogień wewnętrzny, który we mnie wrzał, moje natchnienia, które mnie niosły w krainę szczęścia, rozwiały się w mroku rzeczywistości. Zawsze tłocznia, zawsze kanciaste ramy dokoła. Więc nie tęsknota za cudem lat młodzieńczych, więc żal, że te lata właśnie cudem nie były. To mi truje duszę, ten bezdenny przesmutny żal. A może to tylko pesymizm rozpanoszył się we mnie i wszystko przedstawia z najgorszej strony?... Czy wogóle z każdego losu byłabym kiedykolwiek zadowolona przy moim upartym krytycyzmie... Jeśli ktoś nigdy nie jest zadowolonym z siebie, czy może być w zgodzie z własnym losem?... Choćby w kwestji uczuć. Tęsknię całe życie za miłością duchową, za jakimś ścisłym kontaktem duszy męskiej, silnej bogatej a niepospolitej, z moją duszą i — znajduję?... zawsze tylko zmysły Tak, kto mnie kocha, bezwarunkowo pożąda mnie w równej mierze. Czasem zdaje mi się, że wzbudziłam uczucie głębokie, że zainteresowałam duchowo; krzepię się tą myślą, tą złotą nadzieją, że oto teraz będzie mój Syon, że odnajdę w sobie człowieka, że się pogłębię przez wspólność dusz, że się uszlachetnię przez to samo, że ten ktoś widzi we mnie człowieka, potem kobietę. Wiec garnę się do tej jednostki, cenię ją za wybitniejszą indywidualność tylko z powodu, że nie jest szablonem, że inaczej traktuje głębie uczuć. Jestem przed nią szczersza niż przed innemi, moje credo z ufnością jej powierzam jako komuś niepospolitemu, nurzam się w tej wymarzonej dziedzinie ducha, w tej abstrakcji z dobrą wiarą — niemowlęcą.
Rezultat zaś tego wyidealizowanego Syonu zawsze jednakowy; po pewnym czasie owej cudnej wspólności duchowej, człowiek usypia sobie wolniutko, zostaje tylko mężczyzna, (to się określa nieco ordynarnie, po zwierzęcemu), który widzi we mnie tylko kobietę (określenie toż samo co męskie)... Następuje przetarcie oczu, przykre głupio-dziwaczne wrażenie, podobnie do tego, jakie nawiedza ludzi po zniknięciu malowniczej fatamorgany. Pryska czar, urok rozwiewa się bezpowrotnie, zostaje
Strona:Helena Mniszek - Verte T.2.djvu/55
Ta strona została przepisana.