Wiedziała, że młodość jej nie przekwitła jeszcze, że cieszy się zdrowiem i powodzeniem w życiu, że jest kochaną i uwielbianą i że opływa w dostatkach materjalnych. Mimo to jednak, czy dozwolonem jej było osięgnąć sferę ideału, stanąć na niebosiężnych szczytach marzeń i znaleźć tam, w tych krainach, gdzie słońca ogniste stwarzają nowe światy, nowe piękna, — dobrobyt duchowy... W nieustannej pogoni za szczęściem, we wzlotach i tęsknem zapatrzeniu się w bezkresy swoich marzeń doznawała jedynie przykrego zawodu, wynosząc zawsze z tej pielgrzymki głęboko zranione serce. Częstokroć świadoma sił własnych i celu swoich zamierzeń, buntowała się przeciwko rzeczywistości, otaczającej ją złowrogim łańcuchem zdarzeń. Lecz były chwile, że bunt wyrastał w zabójczy krzew niewiary, a wówczas naigrawała się z siebie z jakąś maniacką zawziętością. Od pewnego czasu jednak wyczerpana walką zmagających się w niej żywiołów, usiłowała wyzbyć się wszelkich snów i pragnień, by tą drogą dojść, wedle przyjętego obowiązku narzeczonej, a następnie żony Tomasza Burby do porozumienia z twardą logiką konieczności. Uprzytamniając sobie to wszystko, co zaszło, starała się wysnuć wniosek, że winna spełnić socjalne zadanie kobiety i zostać żoną, matką, wychowawczynią nowego pokolenia, szanowaną obywatelką, posłuszną odwiecznym dogmatom i moralnej tradycji. I teraz oto zbłąkana wśród drzew boru, doszukiwała się celu swego przyszłego życia.
— Więc trzeba będzie — myślała — paradować w dostojnym stroju cnotliwej niewiasty, żony, ewentualnie matki, obywatelki, gospodyni wiejskiej, cieszyć się ze swych porządków domowych, jedwabnych kołder, obrusów, sreber, porcelany i nowych sukien. Zgodzić się na pragnienia czysto praktyczne i pogodne zadowolenie codziennością, bo wówczas wystarczy garderoba, kołdry, pokój sypialny, dziecięcy, spiżarnia.
Nagle uczuła w sobie zimny dreszcz, spojrzała dokoła prawie nienawistnie.
— Czemuż to wszystko, co innym wystarcza, leży po za sferą moich pragnień.
Bunt się w niej rozwinął z nową siłą, bolał ją rozrost jego, kolce tego zielska szarpały jej ciało, jej nerwy, jad jego zatruwał jej duszę. Ale ból ten, dokuczając jej niemal fizycznie, tępił w niej wszelką reakcję. Była, jak tonący nad głębiną, który czuje paraliż rąk i nóg. Ogarniał ją zupełny bezwład duchowy, możnaby rzec,
agonja siły woli, zdolności do czynu, obojętność samoobrony. Nie umiała się już nawet pobudzać do walki, potrafiła już tylko marzyć i w tych snach pędziła życie i miała tak śnić wiecznie. Zamykaj drzwi do gmachu wspomnień, bacząc by się doń marzenia i tęsknoty nie wkradły — powtarzała sobie często, nie orjentując się, że tym samym już tęskni i już marzy. — To, co było jawą cudną i to, co rzeczywistością cudną stać się mogło, niech się w złotym uplastyczni śnie — wmawiała w siebie z piekącą coraz cięższą raną w sercu. A jednak nie broniła się, patrzyła tępo w otwartą przed nią otchłań.
Strona:Helena Mniszek - Verte T.2.djvu/6
Ta strona została przepisana.