— Taki pomyśl nad tem, hołubko — rzekł prędko Poberezki bo zbliżali się Burbowie.
— Jestem widocznie zbyt przezroczysta — myślała Elża — ale taką mogę być nie inną, bo mój altruizm dla Tomka jest oparty na oszustwie samej siebie, — tego już ukryć nie potrafię. Moje życie to dzisiejszy sen. Tu będę ciałem przez altruizm ale duchem, sercem będę zawsze tam z nim... z moim złotym snem, bo tam przy nim jest moja prawda, zatem mój egoizm. Miłą przyszłość zgotuję Tomkowi i sobie. Stało się, zapadło wieko przeznaczenia, trzeba się z tem zgodzić. Trzeba iść naprzód bez oglądania się wstecz. Życie popłynie tak, jak w tym śnie, cicho, jednostajnie bez wielkich wrażeń, bez zapałów, bez barwy i ognia, w zadomowieniu, w szumie boru, wśród szczebiotów dziecinnych, a jedyna osłoda, jedyny blask i pokarm dla duszy stęsknionej to biurko moje, na którym szydzi ze mnie Sfinks, to moje zeszyty, w których będzie może często jęk mojej duszy, mój świat wspomnień, w marzeniach zawarty i tęsknocie, — to książki, w których znajdę zapomnienie. A zresztą, i to przejdzie razem z życiem, bo wszystko przeminie.
Gdy Poberezki, wyjeżdżając, żegnał się z Elżą, popatrzał w oczy młodej kobiety uważnie.
— Jesteśmy tedy u mety, Burbineczko, port już blisko, każdy zawsze do niego dopłynie. Choć będę na waszym ślubie, ale już dziś przyjm moje gratulacje.
— Wie pan, że ja dotychczas za „port, do którego każdy dopłynie”, uważałam coś zupełnie innego... niż ślub.
Zapadła chwila ciszy, dość przykrej.
— At, kiedy łapiesz za słowa, Elżuniu — zgryźliwie rzekł pan Cezary. Dla kobiety małżeństwo — to port życiowy i dla niejednego mężczyzny także, a już dla Burby napewno. Chyba, że kto po za takim portem widzi jeszcze oceany.
— A jeżeli tak, dziadziu, to co?.. śmiało podjęła Elża.
Uniewicz zerknął na nią ukosem, nerwowy tyk śmignął mu przez twarz.
Pan Cezary pyknął głośno z cybucha.
— A to wtedy najczęściej ginie w odmętach, albo rozbija głowę o skałę, bo takie oceany to prawie zawsze Fata-Morgana.
— Facecja, gadamy o głupstwach. Ej, Elżuńka, niepoprawna ty jesteś, wiecznie jakieś fiksum dyrdum w głowie.
— A czasby się już ustatkować, czas — dodałą sucho Burbina. — Sąsiad gotów pomyśleć, że ci naprawdę coś w głowie świta niegodnego ciebie.
— Niegodnego mnie... ha, ha, ha... ależ, babciu, złe zestawienie... to ja może nie godnam tego, co mi w głowie świta... raczej świtało — dokończyła ciszej.
A po sekundzie, jakby nagle zgaszona, szepnęła głucho z ogromnym smutkiem:
Strona:Helena Mniszek - Verte T.2.djvu/68
Ta strona została przepisana.