— Już nie świta.
Ciężkiego coś zawisło w powietrzu, moment niesłychanie kłopotliwej ciszy, przerwał stary Burba. Objął nagle Elżę w pół i przygarniając ją do siebie, rzekł wesoło a serdecznie:
— A ot wiem, co świtało w łepetynie, co świta i da Bóg świtać będzie. Literatura.
— Tak, dziadziu, li... te...ra... tura, — powtórzyła Elża z jakim rozdzierającym uśmiechem, którego tylko pani Urszula nie zrozumiała, ale który natomiast pana Cezarego zabolał i zaniepokoił tak silnie, że już nawet ukryć tego nie potrafił. Usunął lekko Elżę od siebie i rzekł bez werwy:
— Będzie, co Bóg da, tylko trzeba ufać.
— Czasem właśnie po mętnym świcie bywa jasny dzień — wtrącił pojednawczo Poberezki i odjechał.
— Uniewicz milczał bardzo blady. Elża odczuła pewną niebywałą oziębłość kochanego bardzo dziadka i starała się szczerze złagodzić przykrą chwilę, ale przychodziło jej to z trudnością, bo nastrój duszy nie odpowiadał zamiarom serca. Stary Burba intuicyjnie zrozumiał zamiary, więc zaniepokoił się tymbardziej, że Elża sama z sobą Walczy.
Był serdeczny, pozornie pojednany, ale obserwował wnuczkę badawczo i czujnie, dziwnie się czasem trwożąc w sobie.
Tak płynęły zimowe miesiące.
Na wiązy warownieckie spadły białe futra śniegu, pokryły je królewskim gronostajem, omotały w swe miękkie polarne puchy. I bór dokoła nabrał godowo dziewiczych barw.
Styczeń roztoczył swój przepych w łagodnym rozświcie słońca. Białe pyły snuły się w powietrzu już raczej opalowym. W dzień swego wyjazdu z Warowni Elża stała pod cieniem wiązów, osnutych tą przeczystą bielą, myśląc ze smutną rezygnacją, że gdy wiązy te znowu zielenią się pokryją, ona już będzie żoną Tomasza. Myśli jej płynęły wolno, leniwie, trochę sennie. Pożegnała już bór i uroczysko na Pysznym Borze, pożegnała łąki, zawiane ogrody, zagaje. Wróci tu już mężatką, właścicielką tej sadyby starej i znowu na tych trawnikach zrywać będzie fijołki, jak kiedyś w dzieciństwie w Taraszczy, jak potem z Adamem Gorskim, jak przed kilku laty w Warowni, w przeddzień zaręczyn z Tomkiem. A teraz... na wiosnę...
Tęskna zaduma spadła na nią i jakieś ciepło wionęło jakby z przestrzeni, coś w duszy nie załkało jak zawsze, ale niby pasaż cudnej melodji zabrzmiał arpeggiem, powodując nagłe objawienie, niestety zbyt krótkie, zbył mgliste, nieuchwytne. I znowu rzeczywistość szara, codzienna, taka już znajoma, taka bezbarwna. Skąd był ten ciepły powiew dobrego przeczucia, skąd ta nuta słodka w duszy?.. Nie marzyć już, nie marzyć, nie marzyć...
Elża ścisnęła dłońmi skronie; zasłaniając uszy od tej melodji złudnej, rzuciła na wiązy wzrok pełen tęsknoty i smutku.
Strona:Helena Mniszek - Verte T.2.djvu/69
Ta strona została przepisana.