W oddali znowu rysuje się jakiś wyniosły samotny budynek, owiany w ciemni nocnej jakby siwą mgłą dymu z lokomotywy; błyszczą w nim światła i rozpływają się w tej szaro-siwej śrzeżodze. Nasuwa się wizja Warowni z przed czterech lat, w noc zimową, w pyle zawiei śnieżnej. Dwór oświetlony, suną ku niemu sanki, wiozące cztery postacie, ona wśród nich. Tomek i Uniewicz ze strzelbami. Dojeżdżają do dworu, otwierają się drzwi dębowe ukazujące wnętrze jasne i ciepłe. Na ganek wychodzi postać służącego w tołubie, wytacza się niedźwiedź, Kajtuś.
— Jak to dawno, dawno było... wtedy jechałam z nim w duszy, uciekałam od niego, teraz... uciekam do niego — myślała Elża. — Ironja, ironja losu. To, co wtedy odrzuciłam z lękiem, do tego dziś powracam, również z trwogą w duszy. Co mnie czeka?..
Elża wpatrzyła się W rozświetlone łuną miasto.
Frankfurt nad Menem, ojczyzna Fausta, Werthera, Ifigenji, zrodzonych w genjalnym umyśle Goethego. Wydało się Elży, że ta łuna nad miastem to aureola na czole poety, i, odbiegłszy od swoich własnych spraw, zadumała się nad utworami wielkiego myśliciela. Życie takiego człowieka i podobnych do niego ludzi dopiero życiem zwać się może, to tryumfalny przelot, po którym zostają wiekuiste pomniki, niczem nie zwalone, zostaje pamięć niezatarta w pokoleniach. Tacy ludzie żyć powinni dla innych, bo żyją dla przyszłości, ich altruizm, to konieczność, wypływająca z ich talentu, genjuszu. Ale zwykli ludzie, po których zostaje pamięć tylko w skromnym kółku, czyż nie powinni życie swe wyzyskać tak, by choć sami czuli, że żyją i są szczęśliwi? Czy największy egoizm można zawsze potępić bezwzględnie?
Czy żyjąc, trzeba koniecznie cierpieć, a czy cierpiąc można dawać szczęście?
Wpadam znowu w błędne koło zagadnień, prześladujących mnie stale — myślała Elża — i problematu tego rozwiązać nie potrafię, czy wobec samej siebie nie chcę. Oślepia mnie nadzieja szczęścia i podsuwa rozumowania wygodne. Gdy chciałam wejść na drogę ofiary i szczęście własne poświęcić dla szczęścia Tomka, rozumowałam inaczej.
A Tomek już czytał mój list.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Szwajcarja, skały, góry wyniosłe, niebotyczne szczyty, owiane przezroczą, błękitno-białą mgłą śniegów, zastygłych na wirchach. Śnieżne kopuły trącają, zda się, lazur nieba, słońce, zachodząc, przytula skały do łona swego, że nasiąkają purpurą i cudownym różem o morelowym subtelnym odcieniu. Tam znowu stok skalisty płonie przepyszną barwą złoto-żółtą i mieni się jak topaz szlifowany. Drugi bok skały jest czarny, jak żelazo, pogrążony w cieniu, zimny,