Elża w otwartym oknie dusi się dymem, pochłania oczami czarne — wyżłobione tunele. Express przebija górę St. Gothard, wspina się pracowicie, huczy, dudni, wali naprzód, jak pocisk wypuszczony z działa olbrzymiego kalibru. Elża gasi lampę w swoim przedziałku, bo chce mieć wrażenie prawdziwego piekła, ale jakaś zakonnica, belgijka, jadąca z nią razem, budzi się przerażona w najwyższym stopniu i, widocznie pomimo swoich kwefów niezbyt pewna nieba, drży ze strachu i wola o światło, wykrzykując piskliwie w obawie katastrofy.
— Mijamy Gothard — woła Elża, odkręcając elektryczność. Niema powodu do trwogi.
Zakonnica, uspokojona nieco, zaczyna pacierze, a Gorska wychodzi na ganeczek, bo w ciemności, przecinanej iskrami, w dymie, w szalonym pędzie i szumie doznaje wrażeń silnych, żywiołowych. Budzi się w niej zachwyt dla natury, dla potęgi ludzkiej woli.
— Młot Hefajstosa przeszedł przez tę skałę potworną, — myśli Elża.
Od zgiełku expressu, wkręcającego się świdrem w skałę dygotała zda się cała góra, jej ściany wewnętrzne okopcone migały w brzasku iskier, jak czeluście piekielnych pieczar.
Gdy wreszcie wpadli na światło, Elża spojrzała na zegarek: czterdzieści minut i pięć sekund pociąg był w tunelu. Teraz, wyzwolony z oków skalnych, rozwiał szeroko ciemny pióropusz dymu, jak sztandar zwycięski i gnał przed siebie szaleńczo, gwałtownie.
Miał fizjonomję zaborcy dzikiego, który pierwszy toruje sobie drogę, rozszarpując skały, odtrącając góry, i pędzi dalej, coraz dalej na podbój.
Lokomotywa pochłaniała przed sobą drogę z zawziętością, z jakąś zaciekłą pasją, byle naprzód, naprzód.
Elża oddychała, szeroko chwytając do piersi nowe powietrze. Doznała dziwnego uczucia ulgi i szczęścia; przebyta skała St. Gothard była niby to pierwsza brama do nowego życia, do nowej nieznanej, a upragnionej przyszłości... z Nim.
Oczami pełnemi wesela i blasków patrzała na Alpy Lepontyńskie, na mijane jeziora, stoki, szczyty. Lombardję powitała jak starą, miłą znajomą, z którą łączyły ją już drogie wspomnienia. Przez Medjolan, Padwę, Weronę, Wenecję jechała ongi z Arturem do Wiednia, dążąc do Warowni. Myśli jej, wszystkie uczucia, wyprzedzały ją, biegnąc ciągle do niego, hen, za nieznane morza i ocean.
Czasem świeciła nadzieja, często jednak zapadał gęsty zmrok zwątpienia, niepewności i okrutnych przeczuć nieszczęścia. Czasem odległy ląd, na którym on przebywał, okraszał się rajskiemi barwy i promieniował, czasem okrywały go gęste mgły, stężałe w ciężkie runa.
Strona:Helena Mniszek - Verte T.2.djvu/81
Ta strona została przepisana.