Strona:Helena Mniszek - Verte T.2.djvu/82

Ta strona została przepisana.

A express pędził i pędził naprzód, wrzynając się głęboko W Półwysep Apeniński.

XI.

Neapol. Port, zgiełk, szum, wrzawa. Stoją statki, wielkie parowce, przeważnie wojenne, i pancerniki, najeżone wylotami armat. Widać mnóstwo wojska, jeńców oficerów różnej narodowości, kręcą się anglicy, którym Elża przygląda się wyłącznie z ciekawością jakby szukała wśród nich znajomej, drogiej twarzy. Wie, że on jest na oceanie Indyjskim, a jednak oczy wypatrują go mimowoli i uparcie pośród jego rodaków. Gorska stoi na pokładzie dużego parowca francuskiego „Isle en mer”, patrzy ciekawie, jak ładują na statek olbrzymie paki, które wielka dźwignia mechaniczna lekko unosi w górę i zręcznym ruchem składa na przeznaczone miejsce. Kadłub parowca otoczony ze wszech stron małemi stateczkami podjezdnemi, zatoka roi się od szalup, łodzi różnych wielkości, pełnych przekupniów i tych, którzy żegnają odjeżdżających.
Zamęt dokoła powiększa się — gdy statek zaryczał głosem potwora. Majtkowie ciągną kotwicę, parowiec zaczyna lekko drgać na błękitnej, jak chaber, fali, niby Najada morska, idąca w pląsy.
Za chwilę śruba pieni wodę coraz zawzięciej, gwałtowniej. Statek zadrżał, ryknął raz jeszcze, rozległy się gwizdawki marynarzy i oto Elża widzi, że Neapol cudny jak z bajki zaczyna się odsuwać dalej i dalej, że między tym brzegiem uroczym a statkiem pas chabrowej wody powiększa się coraz bardziej. Uczucie niezwykłe ogarnia Elżę, że nie ona odpływa lecz, że Neapol zanurza się w lazurowych falach i maleje, niknie. Świecą jeszcze białe domy, wile, widnieją ogrody i wznosi się ciężki, dumny kołpak Wezuwjusza, co jak wielkorządca tego wybrzeża, jego suweren, czuwa nad okolicą i oznajmia się cienkim pasmem szaro-różowego dymu ze swych otchłani. Elża łzawe oczy utkwiła w tym kopcu olbrzymim wulkanu, wyławia wzrokiem ostatnie wizje Neapolu i myśli z głuchą trwogą w duszy:
— Opuszczam Europę... gdzież mnie niosą te fale?..
Ogarnia ją tęsknota rzewna a silna, łka w jej piersi nienazwany żal, czy szczęście, czy ból...
Tam, w tej mgle morskiej za pienisto-błękitnym szlakiem wód został kraj, Warownia, Tomek. Tomek — Warownia — jakie to już obce, ponure w dźwięku.
Warownia smutna teraz, stoi szara wielka i głucha, wiązy zwiesiły ośnieżone konary, wieczór srzeżogą zimną je osnuwa. A tu słońce wpada w turkusy morza i zapala je sobą, wyspa Ischia płonie przez chwilę jak rubin w złocie i pogrąża się wolno w sinawy cień, zasłaniając sobą gorejącą tarczę. A oto nieobrane jeszcze z krasy rumieńca Sorrento raduje oczy, Elża napawa się widokiem tego cudu i znowu odwraca olśnione źrenice, bo mijają Capri, niby zawieszony wysoko nad morzem klejnot bezcenny.