Ischia, Sorrento, Capri, perły pogubione przez Anioła Piękna i Ciszy i dlatego tyle w nich barw, tyle nieziemskiego czaru — szepce Elża w upojeniu i zachwycie.
Myśl jej nie biegnie już ku mrokom Warowni, lecz błąka się tu jak natchniona, lecz przywołuje do siebie jedną, jedyną duszę umiłowaną, aby tu była z nią i z nią razem napawała się słodyczą rozlaną hojnie dokoła.
— Arti, czy szczęście może być tak piękne, jak tu jest piękny świat? — mówi cichutko do wizji jego postaci przy sobie.
Ale już morze oksyduje się cieniem, niby opar sinawo-szary spływa na toń i mąci jej szafir, zasnuwa sadzią wieczoru. Potężne kominy parowca buchają dymem, śruba huczy, a statek prze w tych odmętach płynnego srebra, które, przesycone za dnia błękitem, jeszcze się go pozbyć nie może i tchnie barwą bławatu zlekka przyćmionego.
— Jutro lazur morza powróci znowu, bo do swego zasadniczego wyrazu wszystko wrócić musi, wszystko wyjawić musi na końcu swoje credo istotne, jak morze swój lazur — rozmyśla Elża.
Stoi na pokładzie, wpatrzona w mroczną, ruchomą roztocz wód. W pewnej chwili słyszy goug, więc schodzi na obiad, jak lunatyczka, widzi przy sobie jakieś obce osoby, niby przez sen rozróżnia rozmowy, toczące się głównie o wojnie. Elża czuje się tu źle w tym rzęsistym blasku elektrycznym, w tym tłumie cudzym, dławi ją nad wyraz przykre uczucie osamotnienia wśród ludzi, więc też z radością wybiega później na pokład pomimo nocy i chłodu. Zbliżył się do samotnie stojącej kapitan statku, francuz, i widząc, że jest pochłonięta morzem, objaśnia ją grzecznie, gdzie się obecnie znajdują. Zaciekawia Elżę tajemnicza wzmianka o jakimś cudzie, który mają wkrótce oglądać ci, co nie śpią na statku. Elża dopytuje się, o czem mowa, ale dowcipny francuz zaprzecza głową i rozłożoną dłonią koło swego nosa.
— Pani zobaczy sama, pani zobaczy.
Poczem odchodzi dalej, zapala cygaro i, oparty o burtę, milczy.
— Czuwa, czy także marzy — zastanawia się Elża, rada, że sobie poszedł.
Noc zapadła ciężka i aksamitną oponą pokryła szumiące fale. Morze wznosiło się lekko, żłobiąc na swej powierzchni niewielkie rozpadliny i wzgórza. Często ostry grzebień piany zabulgotał głośniej, oznaczając się jaśniejszą plamką. Cisza była głęboka, tylko otchłanie wód jęknęły czasem, niby westchnieniem, jakiś szloch doleciał z głębin, lub nagle głośniej zagadały fale i znowu milkły. „Isle en mer” pracuje śrubą bez przerwy, odgłos jej trybów zlewa się tak z ciszą i pogwarem morza, że tworzy jednolitą nocną melodję wód. Przerywają niekiedy ciszę monotonne nawoływania majtków, zresztą parowiec milczy uśpiony, głuchy. Kapitan snuje się po pokładzie, zagląda do busoli, do budki strażniczej. Elża widzi w świetle zielonej nocnej latarki jego dobroduszną twarz
Strona:Helena Mniszek - Verte T.2.djvu/83
Ta strona została przepisana.