z czarnemi wąsami, któremi rusza zawadjacko, jak chrabąszcz. Jego siwe małe oczki przenikają ciemność nocy, wpijają się w mroczną toń, jakby czegoś wypatrywały. Gorska, pogrążona w swojej zadumie, uczuwa dotkliwy chłód, zatula się mocniej w sukienny płaszcz, ale zimno liże ją po plecach, dreszcz nią wstrząsnął raz i drugi. Postanowiła pójść po pled do swej kabiny. Gdy skierowała się w stronę schodów, kapitan zastąpił jej drogę.
— Pani idzie spać...
— Nie, ale mi zimno — odrzekła zdziwiona.
— Teraz proszę nie odchodzić, wytrwała pani tyle czasu, trzeba już doczekać.
— Czego, panie?..
— Zaraz, zaraz. O, o, widzi pani, jak tam na krańcu horyzontu leciutko różowieje fala? Morze się podnosi wyżej, bałwany są wynioślejsze i dlatego jeszcze, jeszcze... ale już za chwilę.
Elża utkwiła wzrok w punkcie, gdzie istotnie na tle niezgłębionej czarności nieba i morza, zlanych z sobą, przesiąkał brzask jakiś wiśniowy a subtelny, niby opar.
— Czy to świt? — spytała.
— Ale gdzież tam, do świtu daleko, słońce wschodzi zupełnie inaczej.
— Zatem to wschód księżyca?..
— I to nie.
Nagle potężny zwał wód podniósł statek wysoko w górę.
Elża wydała okrzyk zdumienia.
— Te voila! — zawołał kapitan.
Daleko w głębi czeluści zlanego z sobą horyzontu wykwitał wprost z morza strzelisty słup morelowo-złoty i tkwił nieruchomo jak lej, rozszerzony u szczytu, z którego wytryskała sypka zawieja iskier w pióropuszu siwo-różowego dymu.
— Wulkan! — zawołała Elża.
— Stromboli, zbliżamy się do wysp Liparyjskich — odrzekł kapitan.
— Cóż za cud!..
Pochylona naprzód, patrzała na zjawisko oczarowana. Nikł chwilami z oczu główny stos wybuchu, tylko łuna zostawała na falach wiśniowo-pomarańczowa. Ale gdy statek z rozpadlin, utworzonych przez bałwany, wznosił się znowu na pieniste, wyżyny grzyw, wówczas wyrastał w całej pełni jaskrawy snop i odrzynał się wybitnie na tle nocnych kirów.
Były momenty, że słup zdawał się zbliżać do statku, podpływał, jakby sunąc po bałwanach, i znowu się oddalał. Drgały na fali tysiączne iskierki, jakby rój barwnych czerwonych i złocistych komarów sypał się gęsto, obsiadał szczyty bałwanów, na ich białych fryzach świecił różowo. Cisza trwała niezmącona, tylko morze gadało głośniej i piętrzyło się w coraz wyższe góry. Kapitan mówił cicho:
Strona:Helena Mniszek - Verte T.2.djvu/84
Ta strona została przepisana.