Smutek i niepokój Elży powiększał się. Budziły się w niej obawy, że nie zastanie już Artura w Indjach. Może wyleczony wyjechał do Anglji, a może już... Na tę myśl przepaść otwierała się przed nią. Czuła również, że jeśli on zdrów, to pomimo szczęścia z tego powodu szukać go w jego ojczyźnie ona nie odważy się. Do jego matki nie pojechałaby za nic, znała siebie i swoją ambicję, więc wracać do kraju i oczekiwać, aż się on do niej ponownie odezwie? Więc tak, niech się dzieje wszystko, byle on był zdrów. Co się z nią stanie, to mniejsza, byle on żył, bo jeśli...
Lodowaty dreszcz przeniknął Elżę, trwoga coraz częstsza o zdrowie Artura mąciła jej umysł. Podróż morska nie szkodziła jej, czuła się zdrową fizycznie, ale coraz słabszą duchowo, jej stan moralny przerażał ją samą. Zaczęła myśleć z rosnącym przerażeniem o końcu podróży, bała się go jakby nieuniknionej katastrofy. Spytała raz kapitana, jak długo będą płynęli do Kalkuty.
— Neapol, Port Said 4 dni, Port Said — Aden 6 dni, Aden — Bombaj 5 dni, Bombaj — Kolombo 4 dni, Kolombo — Kalkuta 7 dni, zatrzymujemy się włącznie w Port Saidzie pięć godzin, w Suezie całą noc, w Adenie cały dzień, czyli 27 dni, płyniemy już czwarty dzień, będziemy w Bombaju za dni 12, w Kalkucie zaś za dni 25, o ile nic nie zajdzie nieprzewidzianego — wyrecytował kapitan.
— Dwadzieścia trzy dni, to okropnie długo; przez ten czas może się wszystko stać najgorsze...
— Co mianowicie?
— Można wyjechać... można umrzeć — wyszeptała Elża z wewnętrznym wstrząsem niepokoju.
— Eee... he... he, umrzeć to można i zaraz, poco taki długi termin. Ale nie umrzemy, nikt się na tamten świat nie spieszy, a tymbardziej marynarze, bo wiedzą, że droga tam prowadzi ich via żołądki rekinów. „Isle en mer” dowiezie nas bezpiecznie na miejsce, my się sobie niesprzeniewierzymy.
— Mnie, kapitanie, chodzi nie o własne życie — rzekła Elża smutno i oto nagle uświadomiła sobie przeraźliwie jasno, że nie przeżyłaby zgonu Artura. Jeśli on nie żyje... to nie mam poco żyć, nie mam do kogo i dokąd powracać.
Myśl ta beznadziejna sprawiła jej ulgę. Do tej pustki za sobą utworzonej nie wróci, bo gorszą byłaby ona od śmierci. Poza nią nic i przed nią nie pozostałoby nic, a żyć z taką nicością — czyż podobna?.. Odczuła bardzo wyraźnie, że nie zabrakłoby jej odwagi do popełnienia tego czynu, który stałby się tylko jej wyzwoleniem.
Artur Dovencourt-Howe był jej celem już jedynym, najdroższym, najświętszym. Wszystko mogło być przed nim, przed tym momentem decydującym, który ją do niego uniósł. Ale teraz po za nim tylko nicość. Za dwadzieścia trzy dni rozstrzygną się moje losy — powiedziała sobie z odwagą i rezygnacją, gotowa na wszystko. Mówiła to bez śladu tragedji, owszem, ze spokojem zupełnie szczerym.
Strona:Helena Mniszek - Verte T.2.djvu/86
Ta strona została przepisana.