Francuz długo na nią patrzał i ruszał Wąsami groźnie. Wreszcie rzekł:
— Człowiek nie decyduje o sobie, bo zależy wszystko od takiej lub owakiej chwili, jaka napłynie z przestrzeni. Ludzie to nazywają przeznaczeniem, albo wolą Boga. To śmieszne, nieprawdaż?
— Pan nie wierzy w Boga?
— Ach, Bóg jest już bardzo stary, proszę wierzyć. Wiele rzeczy nie widzi, dużo nie chce wiedzieć, wreszcie zbyt długo się przygląda, a często i nieszczególne ma serce. Świat płynie jak fala morska, wznosi się, opada, burzy, uspokaja — ciągle w kółko.
Tylko morze jest coraz nowe, świat zaś zawsze jednakowy, morze jest piękne, świat brzydki. Światem nazywam ludzkość. I jak na morzu los podróżnika zależy od pogody, od przytomności kapitana i siły motoru, tak samo los człowieka wśród ludzi zależy od wewnętrznego usposobienia w danej chwili, od siły ducha i od mniejszej lub większej odwagi.
Elża zamyśliła się poważnie nad przeszłością swoją. Stanęły jej w myśli wypadki ostatnich lat kilku, ucieczka od Artura, Warownia, zaręczyny z Tomkiem, wojna, jej tęsknota, listy Artura, wreszcie ostatni list i znowu ucieczka do Artura.
— Kapitan ma rację — rzekła żywo. Uczucia ludzkie są często jak statek, rzucony na pełne może. Fala miota nim, pomimo nawet silnego motoru, tu i tam, druzgoce nawet opancerzenia, ale przyzna pan, że, gdy runie motor, statek ginie.
— Czyż zatem w Kalkucie mam oczekiwać, że siła pani ducha ulegnie ruinie?
Elża zadrżała, przykrość sprawiło jej to pytanie.
— Jeśli tak — rzekła, panując nad sobą — to zginę bez chęci ratunku.
— Pani mówi to z siłą, ale spokojnie, lecz w pani tkwi dramat. Mam dla pani dużo sympatji, bo lubię polaków i ludzi smutnych. Dajmy na to, że smutek pani chwilowy, w pani jest wewnętrzne życie, które przebija przez obecny nastrój, jak słońce przez mgłę. I oczy pani są dumne, patrzą śmiało na ludzi. Melancholijną pani nie jest napewno. Trzeba tylko słońca, by ta mgła zniknęła. Może zatem słońce indyjskie...
— Ach tak, kapitanie, słońce indyjskie gdyby mi świeciło.
Umilkła zawstydzona własnym wybuchem.
— Jak pani błysnęło w oczach, nie gorzej od słońca na samym równiku. Parbleu. Gotówem płynąć jaknajdłużej do Kalkuty, bo zaczynam się obawiać, czy pogoda dopisze.
— Zależy to od Boga i od mego fatum.
— Sprzeczność; pani wierzy w Boga, a jest poganką. Bóg i fatum to dwa pojęcia przestarzałe, choć przeciwne sobie. Tymczasem owa pogoda w Indjach zależy tylko od potęgi fal elektrycznych między panią i... słońcem Indji. Pozatem od żywotnej siły samego słońca i dobrych powiewów bieguna południowego, lub złych północnego. Oto wszystko.
Strona:Helena Mniszek - Verte T.2.djvu/87
Ta strona została przepisana.