— Jest pani typem podobnym do szwedek, to nie ubliża, proszę mi wierzyć, znam tę rasę kobiet i cenię. Oczywiście nie mam tu typu Krystyny Semiramidy szwedzkiej na myśli.
— Nie mógł mi pan przyznać mojej — własnej narodowości, którą pan podobno lubi?
— Taak, ale kopalnia brylantów w Indjach i polka, to trochę ryzykowne połączenie.
— Pan uważa Polskę za zbyt biedną?
— Już pani mówi z oburzeniem i goryczą, już panią obraziłem, już gotowa pani kopję kruszyć o Polskę. Więc na przeprosiny coś pani pokażę.
Kapitan wręczył Elży lornetę i skierował ją na południe.
— Co pani widzi tam daleko, daleko?
— Widzę jakiś pas błyszczący w słońcu, na skraju horyzontu, jak złoto. To chyba wyspa.
— To już Damietta.
— Afryka, Egipt!.. — zawołała Elża.
— Tak, dopływamy wkrótce do Port Said.
Elża doznała ponownego wrażenia, że otwiera się przed nią jakaś brama nowa a świetlista, jak ten pas lądu, widny z oddali, że oto próg do czegoś wielkiego. Przeszłość nagle zmalała, skurczyła się. Wszystko, co było, pozostało w szarej zaćmie. Przed nią słońce, blask. Przepełniona takim uczuciem, pochłaniała chciwemi oczami brzegi Egiptu, wpływając do portu, drżała na całym ciele, starała się jednak o spokój pozorny nawet przed kapitanem. Zresztą jej burzę wewnętrzną zagłuszył ruch portowy i nowość widoków. Nie mogła się napatrzeć na mnóstwo statków wielkich i małych, na rojowisko łodzi, i wąskich feluk arabskich, na ciemne twarze Arabów, Persów, Beduinów, na ich białe turbany i płaszcze, wśród których uwijały się fezy tureckie i czarne twarze o białkach oczów jak z porcelany.
Parowiec ładował węgiel, dopełniał niektóre zapasy, pasażerowie wsiadali i wysiadali, pokład był zapchany różnorodnością typów wschodnich i kostiumów. Niemniej rozmaite od strojów słyszało się narzecza językowe, a na dole, koło kadłuba statku, przewalała się istna powódź łódek z przekupniami i buchał wrzask, wściekłe wołania i przekleństwa. Elżę wszystko to ogłuszyło trochę, dopiero odetchnęła z przyjemnością, gdy statek ruszył.
Zanim wpłynęli pomiędzy kamienne mole, prowadzące do kanału, Elża rozejrzała się z rozkoszą po przestworach morza i żółtych ławicach Delty nilowej, poprzerzynanej taśmami wody rozpadającego się tu Nilu. Znikł krzykliwy tłum ludzki, została wszechmocna pustosz wód, zlana błękitem i świetlistością z niebem, została otchłanna bezdeń powietrzna, — czysta i wonna jak źródło życia, zostały te gęste a wąskie połacie piasku złotego Delty niby macki, którymi Afryka wpija się w łono morza Śródziemnego, jakby je trzymała, by nie uciekło... Wielkie doki i budynki portowe razem
Strona:Helena Mniszek - Verte T.2.djvu/89
Ta strona została przepisana.