Strona:Helena Mniszek - Verte T.2.djvu/94

Ta strona została przepisana.

trwamy twój gniew, a wtedy weźmiemy cię pod siebie, stulisz ogon, bezwstydniku jeden!
— Kapitanie, czy nie grozi jaka katastrofa? — spytała Elża — wpadniemy jeszcze na rafy koralowe?
— A pani tu czego?.. proszę się schować, bo piany z pyska tej rozjadłej bestji zalewają schody, dosięgną panią, poco patrzeć na czyjąś głupotę. Rafy — jakie tam rafy znowu! O là, 1à...
— Ale statek trzeszczy, panie.
— Co tam pani opowiada, statek się śmieje z głupich bałwanów i dlatego się tak wije, paroksyzm śmiechu go ogarnął, bo też jest z czego.
Humor kapitana udzielił się całej załodze i pasażerom. Co raz ktoś wyjrzał wystraszony z kabiny i powracał pełen otuchy, za przykładem kapitana żartując z burzy.
Trwało tak całą dobę, poczem ryk bałwanów trochę przycichł, statek wyprostował członki, ale chwiejba nie ustawała. Morze było sine, jakby zadymione, pełne piany, brudne i złe, pokudłaczone, jak pies obity i jeszcze warczący.

XII.

— Aden, jestem w Adenie, u wejścia na ocean Indyjski — uświadomiła sobie Elża, ocknąwszy się ze snu i szeroko otwierając oczy. Spała krótko, ale bardzo mocno, pierwszy raz nie męczyły jej przykre sny. Uczuła się jednak zmęczoną fizycznie. Wodziła oczami po ściankach kabiny leniwie, sennie.
— Dziś ruszamy w dalszą drogę; zatoka Adeńska i ocean, potem Kalkuta — myślała mętnie. Lecz znowu uczuła dreszczyk niepokoju, jakby śpiąca z nią razem trwoga budziła się również i na nowo zaczęła jej dokuczać. W ślad za nią przyszły refleksje takie już znane, takie nudne, a takie uparte.
— Poco ja tam jadę, co tam zastanę, co mnie tam czeka? List pisany przed trzema miesiącami z górą; ileż zmian zajść mogło, czy żyje, przedewszystkiem czy żyje, czy zdrów, czy jest ten sam, czy się w nim nic nie zmieniło..? Jak on ją przyjmie, co ona mu powie?.. A jeśli... Chryste!.. Odważna jestem i ufna, czy nie zanadto ufna?.. A może on wyjechał już dawno? Och, aby tylko żył, aby żył.
— Prawda, będę stąd telegrafowała.
Ta ostatnia myśl zerwała ją z pościeli. Roztrzęsionemi ustami szepcąc modlitwę, ubierała się gorączkowo, byle prędzej jakimś czynem zagłuszyć straszne przypuszczenia.
Była zmęczona, zupełnie rozbita przeprawą przez ciągle rozhuśtane morze Czerwone, pełne wirów i ukropów Bab-el-Mandeb. Bolała ją każda kostka i każdy mięsień był jak naderwany. Ubrana już, wybiegła szukać kapitana, ale powiedziano jej, że wyjechał do portu. Po śniadaniu Elża wyszła na pokład, niespokojna, czemu kapitan nie wraca. Chodziło jej o depeszę. Czekając na niego, zatopiła oczy w gęstwinie j masztów, kominów i reji w czarnych