kadłubach statków, stojących na kotwicy, w barwnych chorągiewkach, igrających w rozpalonym słońcu. Pogoda była słodka, słońce podzwrotnikowe zalewało wszystko pożogą ognistą. Fale przytłoczone upałem leżały cicho, oklamrzone statkami, ujęte w karby bełkotały żałosną skargą, bijąc o burty okrętów i znowu cofając się biernie.
Dalej poza najeżoną zatoką portu błękitniało morze smugą ciemnego turkusu, czasem o kolorze żywym i czystym, czasem owiane zieloną gazą, jak turkus umarły. Złoty pył słońca przesiąkał je nawskroś, aż do dna sięgał, wydobywając coraz świetniejsze gwiazdy blasków. Oczy mrużyły się od nadmiaru promienistości morza i nieba. Nadbrzeżne skały w oddali, potężne, rysowały się ostro poszczerbionemi wiszarami... Wysokie te podniebne stoki, bramy gotyckie, złomy olbrzymie o metalicznych, płowych odciosach, obryzgiwały wciąż piany; fale, rwąc je zębami odwiecznie, żłobiły w nich wyrwy, groty, rozdzierały na strzępy ostre jak dzidy, sterczące i groźne. Był dziwny urok w połączeniu tych skał Erebu z monarszym przepychem błękitu i złota niby ślady przejścia Belzebuba, niby wizja piekieł w cudzie niebieskim, ale tylko niebieskim, bez śladu zieloności i kwiecia, jakby Belzebub zdmuchnął całe życie roślinne z tego skrawka, zostawiając jeno topiel świetlaną. Śladów przejścia przez tę krainę egzotyczną pana ciemności było pełno na każdym kroku w postaci nagich murzynów z plemienia Somali, przepasanych w biodrach jaskrawemi szmatami, o zębach jak kość słoniowa i wielkich, wolich oczach. Kręcili się tu Nubijczycy, Sudańczycy, Kafrowie, Hindusi, „Isle en mer” otaczała znowu ruchoma masa łódek i pływaków, z których czarne djabiy murzynków wyrabiały pocieszne skoki w morze za rzucaną z pokładu monetą. Pasażerowie bawili się widokiem nagich, jak z miedzi ulanych ciał, wijących się wśród fal za połowem.
Port huczał, dymił, rozlegały się sygnały, gwizdawki, ryk tuby, zgrzyty łańcuchów, wołania i wrzaski ludzkie. Port żył codziennym swym hałaśliwym życiem. Śmigały małe stateczki podjezdne, śmiesznie butne przy kolosalnych statkach. Wielki pancernik angielski, okuty w blachy, imponujący kraterami kominów wyglądał jak wielkolud, bóg morza, opadnięty przez kraby, skorpiony i ślimaki. On stał olbrzymi, ciężki, błyszcząc nitami okuć, grożąc lufami armat. Ludzie na nim wyglądali jak mrówki, fala pod nim zdawała się giąć i łamać. Gmach ten, stojący daleko na kotwicy, ani drgnął, choć bałwany, z wirów skalnych wypadające, biły w jego kadłub z pasją wypuszczonych z więzienia tygrysów. Białe łby tłukły w jego pancerze i rozpadały się w tuman piany, obrzucając nim wysoko potwora. Pancernik panował tu, jak feudalny władca, jak forteca wyniosła nad armią oblężniczą.
Elża, zapatrzona w ten gmach, myślała o Arturze. On był kapitanem jednego takiego kolosu, on nim kierował, władał, a teraz co z nim?..
Strona:Helena Mniszek - Verte T.2.djvu/95
Ta strona została przepisana.