— Kto jest właścicielem tego yachtu?!. Na Boga, mów pan, mów, kapitanie, a jeśli pan nie wie, dowiedz się zaraz, natychmiast, natych... miast.
— Niech się pani uspokoi. Wiem, czyj to yacht; nazywa się „Okeanos”, należy do urlopowanego kapitana pancernika „Tudor” floty angielskiej, sir Dovencourt-Howe, który był przed wojną dyplomatą w ambasadzie... Co pani?.. Dieu de misericorde... — wykrzyknął kapitan, chwytając w ramiona chwiejącą się kobietę, bladą śmiertelnie.
— Ach... O... laaa, — to możliwe — zawołał ciszej, zrozumiawszy nagle sytuację.
Posadził drżącą Elżę troskliwie na plecionym fotelu i ścisnął silnie jej puls, nacierając skronie wodą, którą mu podał majtek. Gdy otworzyła oczy, zapytał:
— Czy pani przytomna?..
Słabo skinęła głową.
— Pani mi musi powiedzieć teraz, czy to... on?
— Tak, — wyszeptała i rumieniec nagły wytrysnął na jej bladej twarzy.
— A czy on wiedział, że pani do niego jedzie?..
— Nie.
— Nie. No, to wybornie. Spotykacie się państwo szczęśliwie na progu, z Indji do Europy, gdzie spotkanie trudnym nie jest, bo tędy płyną wszystkie parowce z Azji, Australji i wysp Indyjskiego i tu się zatrzymują dłużej. „ Okeanos“ przypłynął wczoraj, odpływa dopiero pojutrze.
Elża powstała szybko z nagłym przypływem energji. Płomień miała w sobie. Wrzało w niej wszystko.
— Kapitanie, ja chcę tam jechać bezzwłocznie.
— Na „Okeanos”?
— Tak. Pan mi użyczy szalupy.
— Z przyjemnością. Mógłbym panią sam odprowadzić, ale wiem, że tam obcy świadkowie narazie zbyteczni. Pokażę pani ten yacht.
— Czy go widać?
— O, tam, na prawo, proszę lornetkę. Bardzo ładny yacht, znałem go dawniej z Marsylji, nie przeczuwając... O... tam, te dwa żółte kominy z granatowemi obręczami u szczytu, pudło granatowe, ale zakrywa je parowiec japoński „Tsé-Tsé”. Na głównym maszcie żółta chorągiewka, widocznie herbowa barwa właściciela. Niech się pani przygląda, pójdę przygotować szalupę. Parbleu.
Drgnęła ręka Elży, trzymając lornetkę, oczy wpijały się chciwie w statek na pół ukryty za lasem masztów i kominów. Ten sam, szeptała poznając yacht. Ten sam. Serce biło mocnym tempem podniety, zdawało jej się, że to złudzenie, że to sen. Czyżby on był tuż, tuż, tak blisko... Więc zdrów, skoro powraca. Cóż za szczęście... A może?..
Strona:Helena Mniszek - Verte T.2.djvu/97
Ta strona została przepisana.