Okrutne przypuszczenie szarpnęło nią brutalnie. Krzyknęła głucho i, rzucając lornetkę, biegła do kapitana.
— Szalupa gotowa — zawołał do niej. — Daję pani czterech najlepszych wioślarzy. Pani się nie ubiera?
— Prawda...
Skoczyła do kabiny, zarzuciła na siebie płaszcz z surowego jedwabiu, na głowę wcisnęła mały kapelusik z białej ceraty z lila welonem i cała drżąca, wzburzona, rozgorączkowana niebywale zeszła do szalupy, sprowadzona przez kapitana.
— Ale pani mi nie ucieknie? — spytał.
Uśmiechnęła się bez słowa z roztargnieniem.
Łódź z flagą francuską na czubie odbiła od statku.
Skupiona w sobie płynęła Elża, mrużąc oczy od blasku, szepcąc końcami warg modlitwy, których nie kończyła. Ujrzała wielkie okręty, parowce, prześlizgiwały się koło niej egzotyczne postacie czarnych na swych pirogach, ona nie widziała nic, nie odczuwała nic, prócz tęsknoty szalonej, która ją unosiła, wśród mnóstwa drgających świetlików na fali, wśród pian rozchwianych, jak strusie pióra. Jako jedyny cel dla Elży widniał granatowy z żółtym smukły yacht, stojący na kotwicy w pewnym oddaleniu od gęstwiny portowej. Uczucia Elży były tak rozwichrzone, że ich zebrać i ujarzmić nie zdołała; niecierpliwiła się, rwało ją naprzód, brakło jej tchu, jakby serce przestawało bić, w mózgu wirował szalony pęd pytań, zagadnień. Gdy szalupa podpłynęła do parowca, Elża zdrętwiała z wrażenia. Ujrzano już ją z pokładu. Kapitan, stary albiończyk, przysłonił oczy dłonią od słońca i, przeczytawszy nazwę statku na fladze, a widząc kobietę w łodzi, kazał spuścić wygodne schodki zamiast drabinki sznurowej. Elża otrzeźwiała, chociaż jeszcze stremowana, ale już pewna siebie, stanęła w łodzi, uniesiona zapałem.
Szalupa przybiła. Młoda kobieta podziękowała wioślarzom i zręcznie wbiegła na pokład. Kapitan jej zasalutował, ździwiony. Podała mu żywo rękę, mówiąc swoje nazwisko. Patrzał na nią trochę zakłopotany. Elży głos się załamał, gdy spytała:
— Sir Doyencourt-Howe?..
— Jest w salonie na dole, — brzmiała odpowiedź. Czy mam prosić?
— Nie... za chwilę. Czy jest sam?..
— Z kapitanem płynie jego przyjaciel, sir James Ashley.
— Czy jest obecnie z nim?..
— Zapewne.
Elża zmieszała się, uczuła jakiś ciężar na duszy z trudem zapanowała nad sobą, zastanowiwszy się, że lepiej Ashley, niż gdyby jechała matka Artura.
Stary marynarz patrzał na nią uważnie.
— Proszę poprosić tu sir Ashley’a, pod jakim innym pozorem — rzekła już śmiało.
Strona:Helena Mniszek - Verte T.2.djvu/98
Ta strona została przepisana.