— Oto właśnie nadchodzi.
Wszedł na pokład szczupły w średnim wieku gentleman, abnegacko zgarbiony, trzymając duże palce rąk założone za kamizelkę jasnego ubrania. W ustach miał cygaro, na głowie ceratowy kask. Patrzał bystro w kierunku odpływającej szalupy. Nagle spostrzegł Elżę, wyprostował się i, opuściwszy ramiona, podchodził wolno.
Ona żywo podbiegła do niego.
Skłonił się, patrząc ciekawie.
— Jestem Elża Gorska — rzekła, podając mu rękę.
Anglik drgnął, zdumiał tak, że aż jego ciemne oczy rozszerzyły się nadmiernie, twarz wyrażała nieukrywaną ciekawość. Zatrzymał dłoń kobiety w swej ręce i spytał pospiesznie:
— Madame Elisabeth de Gorska, née Burba...
Otrzymawszy odpowiedź twierdzącą, rozpromienił się i ucałował rękę Elży prawie uroczyście. Powitanie to ujęło ją odrazu i złagodziło sytuację.
— Czy sir Artur zdrów? — spytała gorączkowo.
— Zdrowszy, powraca do Europy. A... pani?..
Widać było, że nie mógł pojąć jej obecności w Adenie.
— Ja jechałam do niego, do Kalkuty. Czy mogę go widzieć?
— Zrobi to na nim ogromne wrażenie, tak, bardzo wielkie, nieoczekiwane, ale to nic, Artur jest silny. Czy mam go uprzedzić?
— Nie, nie. Proszę mnie tylko zaprowadzić.
— Służę pani. Artur czyta w salonie. Może pani podać ramię. Pani się chwieje, pani słabo?
— Nie. Dziękuję, pójdę sama.
Anglik sprowadził ją jednak ze schodów na dolny korytarz, był dla niej z taką atencją, jak dla królowej, sam widocznie poruszony.
Przy drzwiach salonu zatrzymali się. Elża zbladła i oparła się ciężko o ścianę. Ashley, jakby dla uspokojenia, pocałował ją znowu w rękę... i nagle otworzył drzwi. Weszła prędko nerwowym ruchem. Stanęła. Drzwi się za nią zawarły. W głębi, pod oknem, Artur siedział na fotelu, odwrócony profilem, czytając książkę. Przed nim leżał na stole stos książek i pism. Otaczał go sinawy obłok dymu z cygara.
— Czy to ty, James? — padło pytanie niskim barytonem.
Elża milczała, bezwładna, niezdolna poruszyć ustami.
Dovencourt-Howe szybko odwrócił głowę swoim charakterystycznym, feudalnym ruchem, i... głucha cisza. Książka wysuwała się wolno z jego ręki na dywan, dłoń drżącą przesunął po oczach, znowu spojrzał i, pochylony naprzód, wyszeptał zmienionym głosem:
— Elly...
Nie ruszyła się, tylko powieki opadły jej na oczy. Artur powstał już gwałtownie, uniesiony widokiem ukochanej postaci.
— Elly! — krzyknął i stanął przy niej.
Porwał ją za ramiona, targnął.
Strona:Helena Mniszek - Verte T.2.djvu/99
Ta strona została przepisana.