kim młotem buchnął między oczy. Serce w nim zamarło z przerażenia.
Zrozumiał wszystko.
Zerwał się z kolan z okrzykiem zgrozy, dopadł do drzwi i macał rękoma roztrzęsionemi czarne, wiszące medale, rządowych pieczęci.
Długo tak sprawdzał bez duszy, bez woli, z głuchą pustką w mózgu, jeszcze nie wierząc własnym oczom i rękom, jakby się łudząc, że to sen, nie jawa, wreszcie wyczerpany rozpaczą, znękany doszczętnie, obsunął się na próg kamienny, stuknąwszy suchą głową o zamknięte dębowe zawary. Kościół stał głuchy, martwy, zapieczętowany.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Dniało już, krótka noc letnia uciekała przed pierwszym brzaskiem zorzy porannej, gdy siedzącego na progu kościelnym staruszka ktoś poruszył za ramiona.
— Człowieku, cóżeście za jeden, coś się wam stało, czy tak sobie nocujecie na chłodzie — zawołał jakiś przyjazny głos. Starzec podniósł rozpalone bezsennością źrenice na mówiącego i chwilę patrzał, uważnie go badając. Ale tamten krzyknął zdumiony.
— Miłościwy Boże!... czy mię oczy mylą, czy to Szymon Janiuk?...
— A ja to, ja, ten sam — jęknął starzec. Poznaliście mnię Tomaszu.
— Wróciliście do nas jeszcze!?... Boże!... jakoż wy wyglądacie. Biedota!...
Padli sobie w ramiona i tak trwali długą chwilę. Poczem Janiuk dotknął dłonią drzwi kościelnych.
— Kiedy to się stało?... — spytał szeptem bolesnym.
Tomasz żałośnie pokiwał głową i westchnął ciężko.