Strona:Helena Mniszek - Z ziemi łez i krwi.djvu/11

Ta strona została uwierzytelniona.

— Wprędce jakoś po tem, jak was wywieźli. Za dużo nas tu przychodziło. Proboszcz, jak umiał, chrzcił, śluby dawał, to i kłóło w oczy „naczalstwo” a policję. Gdzież to mieliśmy się modlić, w naszym kościółku na cerkiew prawosławną przerobionym?... Księdza naszego nam zabrano.
— Toż jeszcze przy mnie — pamiętam.
— A widzicie! Zbieraliśmy się tu na nabożeństwa, za to naczelnik się wściekał, „naczalstwo“ robiło „donosy”, ot i zamknęli jedyny kościół. Nikt do niego wejść nie może, prawda, ale i cerkiew świeci pustką, noga nasza tam nie stanie.
— A ksiądz proboszcz?...
— Wywieziony do Rosji.
— Zbawicielu świata!... Gdzież się teraz modlicie?...
— Po chałupach się zbieramy. Dzieci chrzczą z wody, a jak podrosną to wożą sekretnie do kościoła w odlegle strony. Śluby — jak Bóg dał, tułają się ludziska, czasem, raz na rok ksiądz (jeden taki) przyjedzie, przebrany. Zmarłych chowamy sami z bractwem.
— Niedola, wieczna niedola...
— Kiedyście pszyszli Szymonie? nikt o was we wsi nie mówił...
— Przywlókłem się w nocy i tu zmartwiałem, że już mało ze mnie życie nie wyszło.
— To pójdźcież do chałupy, nie pytacie się nawet o swoich?...
— Nieszczęście tak mnie ogłuszyło. Zdrowi tam choć oni wszyscy?...
— Co nie mają być zdrowi, jeno pomartwieni jak i cały naród. O kościół to się tak nie turbójcie. Bóg da, że już rychło sam naród go otworzy.
— Jakże to?...
— A bo... strach i mówić, ale tu się coś takiego dzieje, że chyba łaska Boża jest nad nami.
— Co takiego? — mówcie, Tomaszu.