O! straszno Ludzkości — gdy zwiędną wśród niej gwiezdne Ideału kwiaty.
Czara z nektarem szczęścia, zamyka złowróżbnie skarb, już nie płyną zdroje Altruizmu; — nie ulatnia się wonny dym wybujałych — myśli, — wszechprzestrzeniowych pragnień — bo te skrystalizowane, tworzą Dzieła.
Gdy ich brak, Ludzkość pogrążona w sybarytycznej mierzwie — zaraża się upodleniem i następuje rozkład.
Idea, ta z błękitów sfrunięta, westchnęła nad krajem gdzie zginął jej kwiat.
Lecz oto drgnął gwiezdny kielich w Jej dłoni, drgnął i popchnął ją do czynu. I rzekła sobie — walcz!
Łunę z fioletu rozjaśnił blask, kwiat sypnął gwieździste rakiety.
Wskrzesić, pobudzić, na nowo tchnąć!
I rzutem kochającej Matki, na widok zranionego dziecka, Idea poszła na wielki bój.
Oni skrzywdzeni — ocalę ich!
W kolorowych dymach idąc ku — Ludzkości, wzniosła w górę wonny kielich; spadło z niego tysiące kwiatuszków, niby kaskada pereł z mlecznej drogi — na szare padoły. Spadły jako nowy dar, hasło do podniesienia przyłbicy tym, którzy boją się Idei i jej tchnień, jako surm wojennych dla tchórzów — co zamknięci w ciasnych namiotach bytu, drżą w obawie walk.
Posypały się kwiaty rozbłysłe gwiazdami. Złotodajna ręka szafuje bogato, sypie na marmury i wieżyce, na rozkwitłe ogrody.
Sypie na kolosy miast i tam podwaja hojność, sypie na skromne siedziby — sypie na Ludzkość — niewdzięczną, a siejąc Idea woła!
Rośnij — rośnij w plon!
I różne rzeczy ujrzała.