cznych wybiegał srebrny głos ku dolinom — Wszechbytu — niby organ wzywający:
— Bierzcie mój kwiat, pielęgnujcie, kochajcie!
A ręka siała i siała wciąż.
Zmogły się gigantyczne siły, umilkł błagający organ.
Ona, z błękitów sifuniętą, zgasiła fiolety, i otoczona mgłą niechęci, porzuciła ludzkość. Rozpacz — jak czarna ptaszyca z czeluści mocnych, okryła ją skrzydłem.
A ciężkie ono i chropawe.
Idea usunęła się w głębie puszcz nieprzebytych i zapomniana, przypadła do szmaragdowych mchów, gdzie błyszczały opale rosy.
Skryła się pod sklepienia borów, pośród zarośli, aby wśród — Natury, zapomnieć o Niewdzięcznych.
Otulały ją niebotyczne jodły, szumiące igliwiem; chrzęst srebrnej lamy przelatywał czuby drzew i kołysał ją do snu.
Grały jej fujarki ptasie i fleciki owadów. Leszczyna szemrała nad Nią atłasiście. Brzoza biła w kastanietki listków, sosny roznosiły szumy tytanicznych oddechów.
Potężne dęby huczały basem, klony jasno zielone, powiewały jak wachlarze z piór. A mchy o pluszowym włosie, niby puch łabędzich piersi, gotowały Jej łoże, pachnące ziołami; zdobne w ametystowe trzęsienia wrzosów i pęki lila macierzanki, drobniusiej, jak tysiączne banieczki z pachnidłami, jakiemi wiatr okadza powietrzne prądy.
Cisza wielka i spokój Natury i bezmiar dziwnego roztęsknienia.
Tam na mchach wtulona Idea oddawała się rozpaczy. Tam Jej łono zadrgało szlochem żalu — w żarnych Jej oczach błysły mistyczne łzy.