nad klony bogate w liście, ponad jesiony ulistwione w strusie piórą.
Więc i ptaki, niby obłędem strachu gnane, uchodzą ze swych gniazd, gdzie się lęgły, wychowywały i umierały. Więc i one czują niebezpieczeństwo, grożące ich życiu, przeczuwają śmierć.
Tłumy ptaków, całe roje i gromady wyfruwają z pomiędzy liści i krążąc nieprzytomnie nad drzewami, lecą w poszukiwaniu nowych siedzib.
A huk odległy wzmaga się, zbliża, przeraża.
Już widać na krańcach horyzontu czarną masę chmury, sunie się potwór jej cielska, by zagładę nieść. Tworzą ją cztery słupy, niby tytaniczne kominy. Idzie ciężko, poprzedzona pomrukiem za wziętej wściekłości.
Wysyła naprzód swój oddech.
I oto nagle oderwała się chmurka z jednego komina i rwie naprzód pędem niesłychanym.
Zmąciło się niebo, powietrze, świat cały. Wir szalony runął jak lawina, złapał zda się niebo i ziemię, i szarpał niemi, bódł jedno o drugie.
Trąba powietrzna z rykiem szatanów rzuciła się na bór. Nadeszła śmierć.
Okrutna, bezwzględna.
Las zatrząsł się, zawył z bólu, jęknął żalem żegnając życie i marł posłusznie, bezsilny pod ciosami trąby.
Ona zaś grzmiała, niosąc ruinę.
Padały olbrzymy dębów, kładły się pokotem na braciach swych, waliły się buki stuletnie, szły w niwecz piękne brzozy, konały jesiony, klony, sosny legły jedne na drugich. Gwizd okropny, wrzawa straszliwa, ryk tysiąca istnień mordowanych.
Ginął bór wiekowy, rzeź rozpanoszyła — się.
Orkan miotał się, wyrywał drzewa z korzeniami lub je łamał w połowie jak igły. Szły istnienia leśnych władców i poddanych na ofiarę przemocy.
Szły pod obuchem wichru w grób swego bytu.
Wojna niemiłosierna, to już nie walka, to mord rozpętanej siły, to zbrodnia.
Strona:Helena Mniszek - Zaszumiały pióra.djvu/117
Ta strona została przepisana.