Strona:Helena Mniszek - Zaszumiały pióra.djvu/124

Ta strona została przepisana.

Długo na to Los i Fortuna czekali z cierpliwością, z którą dochodzi się do wszystkiego.
Aż ujrzeli przesyt.
Maki spowszedniały pacholęciu, zbyt prędko więdły, za płaskie, za wiotkie, nazbyt powierzchowne miały listki.
Były utopią.
Pacholę osłabło w swym zapale, lśniące urodą maki zaczęły je drażnić, nawet niepokoić.
— Więc to tylko złuda? — myślało złotowłose pacholę. — Więc po za błyszczącą urodą niema nic w tych kwiatach tak świetnych z pozoru? Są bez woni i bez wartości, więdną, czernieją, schną i stają się śmieciem. Gdzież jest ich dusza? Czy one mają serca? Czy tylko płonące głowy, które porywają imaginację, które nęcą wzrok? Więc to są moralne trupki w jaskrawej szacie królewskiej?
— Wstrętne! Wstrętne! a tak unoszą wyobraźnię, tak podniecają namiętność i szał.
Z nerwową szybkością zaczęło pacholę zrzucać z siebie zwiędłe, pokurczone płatki, i z rozpaczą widziało się przez nie otoczonem. Maki czepiały się młodzieńca ze wszech stron, rozchylały przed nim swe purpurowe łona, w których pulsy kołatały tylko życionośne, bez atomu duchowości. Cudne ich kształty były jedynie formą bez treści.
Pacholę odrzucało je od siebie z niechęcią i odrazą, one zaś oplatały je uściskiem, chcąc zatrzymać dla siebie.
Wreszcie pacholę omdlało.
Zmęczone walką z tą krasą bezduszną, straciło pamięć i zbolałe osłabło zupełnie.
Wówczas Los i Fortuna, cicho, bez słowa, dźwignęli zmordowane pacholę i troskliwie przenieśli je tam, gdzie pacholęciu miało być dobrze, gdzie zaspokoi się głód duchowy młodzieńczyka, gdzie oczy jego ujrzą prawdziwy, nie ułudny blask.
Pacholę ocknęło się, otworzyło zmęczone powieki; źrenice były jeszcze pełne gorącej barwy maków. Ale pierś chłonęła w siebie jakąś rzeźwość i dziwny, uzdrawiający aromat.
To nie jest duszący zapach maków, który uderza do głowy i sprawia zamęt, to jakiś inny, cudowny powiew, pełen energji rzeźkości i fantazji, pełen zarazem niepojętego czaru.