pując się z niej skrzydłami, i na swych płetwach, kołysząc się, wstępowały prędko na groblę.
Ach! otóż i ona! Mój Nenufar!...
Wysunęła się z za srebrnej wierzby i... ujrzałem ją tuż przed sobą.
Więc nie wizja, ale... bajeczna rzeczywistość.
Stanęła trochę przerażona.
Oczy jej tęskne, przeźrocze, w wszechświat jakby patrzące, a śliczne, pełne wyrazu, spoczęły na mnie zdumione. W białej, długiej, lnianej sukni, luźnej i bez żadnej ozdoby, wyglądała posągowo. Ciemne, miękkie włosy, rozsypane swobodnie, związywała na karku długa łodyga lilji wodnej, zakończona stulonym kwiatem. W opuszczonych rękach, delikatnych, jak piersi perkozów, trzymała dużą więź tych samych lilji, ciągnąc łodygi po trawie.
Drobny, bardzo szczupły owal twarzy, niby z płatka nenufaru wycięty, okalały luźne pasma włosów, które, spływając po bokach czoła, nie mąciły wytwornego rysunku cienkich brwi, jakby pendzlem artystycznym nakreślonych. Rysy wykwintne, subtelne, zakończały soczyste usta, koralem lśniące.
Była nieuchwytna jakaś, czy z mgły utkana, czy stworzona z odłamku obłoków.
Otaczały ją siwe stawy i otaczał blask. Towarzyszyły jej perkozy i towarzyszką jej była harmonja przedziwna. Stała tak, bez słów, w melodyjnym rytmie zawarta. Stała prześliczna, jak jedna nuta pieśni z epopei, jak jedna strofa poezji anielskich.
Stała czysta, jasna, boska i niepokalana.
Moja... Victoria regia.
Nie wiem już, co do niej mówiłem. Tylko pamiętam, że, gdym sięgnął do jej ręki, cofnęła się z przestrachem, zaś perkozy z wrzaskiem rzuciły się na mnie.
Ona przemówiła do ptaków łagodnie, dotykała dłonią dumnych głów, a uśmiech dobrotliwy rozchylił jej wargi delikatne jak stokrocie.
Czułem, że wdzięk, bijący od niej, otumania mnie, że mózg mi rozsadza natchnienie tak szczytne, jakbym był wieszczem i chłonął do swej duszy twórczość genjalną.
Krótka chwila, ale upoista.
Strona:Helena Mniszek - Zaszumiały pióra.djvu/149
Ta strona została przepisana.