Moja wieszczka skinęła mi głową i wolno odeszła, błyszcząc na ciemnej grobli, wśród masowych wód, bielą swej szlachetnej postaci.
Nie śmiałem iść za nią.
Tylko znowu ją podziwiałem.
Księżyc wypłynął z poza chmielami i cisnął na stawy roztopione opale i perły. Rosa na groblach świeciła brylantami, wody w poświacie miesiąca stężały; były nieruchome, niby tafle lodu. Na szybach ich ślizgały się białe pasma mgieł.
Ona szła prosta, klasyczna, niezmącona w linjach. Widok stał się nieco borealny, przetkany srebrzystością, pełen cieni i białych motów mgieł, jak zaspy śnieżne.
Nad ranem dopiero powróciłem do domu. Lecz w południe znowu błądziłem po groblach wśród stawów. I... spotkałem ją. Samotną, jedynie w towarzystwie ptaków. Mewy krążyły nad jej głową, a ona rzucała im ciasto.
Powitałem ją uśmiechem, wręczając duży pęk traw i kwiecia. Przyjęła radośnie ten mój skromny dar i, usiadłszy, zaczęła wić wieniec.
Milczeliśmy. Nie umiałem do niej mówić. Spytałem wreszcie nieśmiało:
— Dlaczego pani taka samotna?
I było mi przykro, że tak głupie zadałem pytanie; jakbym się pytał syreny, dlaczego przebywa w morzu?
Ona odrzekła tylko:
— Kocham swoje stawy.
— Gdzie pani mieszka?
Znowu się zarumieniłem ze swej głupoty. Pytanie w rzeczy samej było logiczne, lecz... dziwnie do niej nie dopasowane.
— Błazen jesteś! spytaj ją jeszcze o paszport — wymyślałem sobie w duchu.
Ona odrzekła ze słodyczą:
— Tu mieszkam, wśród wód.
— I nie tęskni pani do ludzi?
Byłem pewien, że odpowie z patosem: „kocham naturę“. Tak mi podszepnął jakiś szatan złośliwy. Ale zawiódł się, bo ona tylko pokręciła swoją malowniczą główką i rzekła całkiem naturalnie:
Strona:Helena Mniszek - Zaszumiały pióra.djvu/150
Ta strona została przepisana.