Strona:Helena Mniszek - Zaszumiały pióra.djvu/158

Ta strona została przepisana.

ją i wracać do uniwersytetu. Bożenna zbladła, oczy jej zalały się łzami.
— Więc się pożegnamy na zawsze, już na... nigdy?...
Zacząłem ją uspakajać i prosić, by jechała ze mną. Odkrycie, że ona mnie kocha, napoiło mnie szczęściem tak przeogromnem, że odrazu powziąłem postanowienie zabrać ją z sobą. Nie rozważałem, nie analizowałem. Czułem tylko jej serce, bijące dla mnie, i pragnąłem nie rozdzielać się z jej duchem. Ona, wysłuchawszy mnie, rzekła z promiennym uśmiechem:
— Dobrze! ale weźmiemy ze sobą nasze stawy i ptaki i kwiaty...
Mówiła nieprzytomnie, oczy jej rozszerzały się dziwnie.
— Bo gdybym jeszcze ja stąd odeszła, to łzy te wezbrałyby strasznie, zalałyby świat! Gorzkie, słone łzy ziemi skrzywdzonej. Ja nie odejdę, ja tu zginę!
Wykrzyk jej był trochę dziki. Nie przeraził mię jednak. Postanowiłem ją zabrać i leczyć. Ale daremne były prośby, błagania. Bożenna tylko o swych łzach mówiła, płakała i śmiała się. Obłęd jej wzrastał. Widocznie uczucie dla mnie, zrodzone w jej sercu, wzmocniło chorobę mózgu. Wpadała w melancholję, tonęła w apatji.
Nadszedł wieczór ostatni, nazajutrz wyjeżdżałem do uniwersytetu.
Nic nie pomogły moje zaklęcia, aby jechała ze mną. Im więcej ją nagliłem, tem ona sztywniejszą się stawała. Mewy kwiliły przeraźliwie, bijąc mię skrzydłami. Zdawało się, że i wody w stawach pociemniały, grożąc mi. Cała przyroda broniła tu swej królewny.
Rozstaliśmy się. Ja z rozpaczą w duszy, ona z tęsknotą i łzami w oczach.
Gdym całował jej dłonie, gdym stopki jej drobne do ust przyciskał, klęcząc przed nią, gdym ją żegnał, jak oszalały, ona szeptała słodkim swym głosem:
— Ja przyjdę do ciebie, zobaczysz! We śnie ci się ukażę, wkrótce ujrzysz mnie przy sobie.
Poczem nachyliła się do mego ucha i spytała:
— Powiedz, czy i ja będę nieśmiertelna w przyszłości?...
— Będziesz, jedyna! Twoja dusza nie zaniknie i we wszechświecie i w mojej duszy żyć będzie wieczyście.