Strona:Helena Mniszek - Zaszumiały pióra.djvu/159

Ta strona została przepisana.

— To dobrze, dobrze — szeptała.
Oderwałem się od niej przemocą. Zostawiłem ją na tej samej grobli, na której ujrzałem po raz pierwszy. Wieczorne opary spowiły przestrzeń wodną w kłęby swych białych dymów. Niby obłoki spadły na stawy, tak się mgły burzyły w górę i rosły w olbrzymy, w potworne masy, skłębione, jak runa gęste, ruchome, zatłaczające sobą wszystko.
Bożenna stała wśród tych oparnych chmur, biała i wiotka, jakaś mniejsza, a nadewszystko najdroższa. Powiewała do mnie pękiem siwych traw i śpiewała. Głos jej, pełen czystych, jak lazur, tonów, brzmiał smutnie i nikł w oparach. Malała mi w oczach, ginęła.
Cała moja przyszłość, nauka, uniwersytet, zdobywcze pomysły, zbladły wobec tej jedynej, nieuchwytnej wieszczki wód, wobec tego białego Nenufaru, który zostawał samotny i kwitł na stawach.
Szarpałem się z sobą, i była chwila tak silnego żalu, tęsknoty za nią, żem chciał biec do jej stóp, wszystko rzucić, o wszystkiem zapomnieć, byle zostać z nią.
Jednak odszedłem. Ale gdy mi się już ona rozpłynęła w mgłach, gdym prócz zwojów białych pian nic więcej na stawach nie ujrzał, padłem na ziemię i szlochałem z rozpaczy. Może moje łzy spływały do Wielkiego i może w bełkocie fal powiedzą jej o moim żalu za nią.
Może?...
Zaszedłem do Jacka, prosiłem go o troskliwość nad nią. Uśmiechnął się pobłażliwie.
— A toć moje dziecko prawie, to nasz anioł. Nie trza prosić. Jak nad świętą, tak czuwam nad nią — odrzekł mi stary sługa Jezierzów.
Wysypałem mu na stół dużą kwotę pieniędzy, prosząc, by lepiej odżywiał Bożennę. Ale stary nie przyjął daru.
— Wystarczy dla niej to, co mamy. Ona, jak ptak, dużo nie potrzebuje — odparł surowo.
Uciekałem do domu, uciekałem, bojąc się, że wrócę. W środku chmielami miałem wrażenie, że jestem na olbrzymiem cmentarzysku moich marzeń i ideałów.