Strona:Helena Mniszek - Zaszumiały pióra.djvu/176

Ta strona została przepisana.

— Ach! ojciec każe jechać... porywają cię, moje dziecko — chodźcie, niech was pobłogosławię.
— Klęknijcie przed rodzicami — wygłosił z całą powagą Julek Lacki.
Panna Emilja zgięła kolano, ale Różański nie drgnął; spokojnie lecz stanowczo uwolnił rękę z uścisku narzeczonej i rzekł z akcentem prawie groźby:
— Przedtem proszę o chwilę rozmowy... na osobności.
— Czy tylko ja mam iść? — spytał stary Lacki, trochę zdziwiony.
— O nie! proszę wszystkich państwa i pannę Emilję również.
Poszli do sąsiedniego pokoju, Różański na końcu z jakimś zagadkowym uśmiechem na ustach, muskając elegancki wąs. Wszedł ostatni i zamknął drzwi za sobą.
W salonie panie i panowie zgrupowali się w ciasne koło, poszły w kurs szepty i uśmieszki, odezwały się głosy.
— Chyba po błogosławieństwo?
— Nie godniśmy takiej uroczystości.
— Dziwna to jakaś para!
— To jest właściwie dziwna panna młoda, jak pogoda w marcu, tu chmury, tu słońce; na takiem weselu jak żyję nie byłem, sam początek oryginalny.
— Chyba o północy ten ślub będzie?
— Jeżeli będzie notabene.
— Ale Różański wspaniały, co za uroda, postawa, jaka dystynkcja, o! bardzo może się podobać.
— Ha! inni wolą jego czwórkę arabów i liberję.
— I wiedeńską karetę.
Wszyscy szeptali, każdy objawiał swe zdanie.
Staś wziął na stronę kuzyna.
— Zrozumiałeś? — spytał.
— Okropność! — odparł pan Stefan.
— Tedy powiadam ci, że potrafiła zadziwić nawet mnie, chociaż nazwałeś mnie cynikiem. Potwór nie kobieta. Ale czy uważasz, jak się wszystko sprawdza, co przepowiedziałem? Czytam, jak z książki proroctwa i będę zgadywał do końca, zobaczysz.
— Szkoda mi Różańskiego.
— Już ty się o niego nie troszcz!