Taką chwilę miałam dziś, przed zapaleniem lamp. Grałam trochę na rozklekotanym fortepianie Chołmacziowów, ale to mię rozstroiło. Nakręciłam gramofon. Niecierpiałam przedtem tego instrumentu, lecz pragnienie muzyki jest silniejsze nad uprzedzenie.
Gramofon grał — arję Bacha. Zwykle wrzaskliwy, ten jeden utwór poprostu pieści. Rzewne, pełne intonacji tony płynęły w ciszę i mrok wieczorny, dźwięczną, z da się, aksamitną harmonią.
W melodji tej arji jest coś dziwnego, jakaś prośba do samego Boga, jakiś żal, drga na pojedyńczych akordach i przejmująca skarga i tęsknota i ból. Na słodkich i spokojnych dźwiękach, kładzie się gorzka rozpacz, odczuć się daje tragedja bezgraniczna. Słuchając duch wznosi się hen! na wyżyny, po za chmury i obłoki, gdzie białe skrzydła Aniołów, muskają w złote struny arf eolskich. Siedziałam, zagłębiona w fotelu, patrząc na świetlany pas, pozostały po zniknięciu słońca. Dokoła kłębiły się ciemne obłoki nocne, tem jaskrawiej uwydatniając promienny szlak, nie gorący, nie wesoły, nie nasz, ale dziwnie smętny, błyszczący suchem światłem, jak zgaszona dusza człowieka. I zdawało mi się, że na tej jasności zjawiają się cienie, uwypuklające me marzenia, lepiej powiem, wspomnienia. Okno Chołmaczowów było dla mnie jakby panoramą na świat mego minionego szczęścia. Miałam wrażenie, że mój duch wychodzi z ciała i płynie na tej jasności, płynie w dal siną, łudząc się, że trafi na światło gorętsze, bardziej świetlane, aż po długiej wędrówce, z nadzieją i hejnałem szczęścia, trafia na zbitą masę czarnych chmur. I ginie w nich, jak topielec bez ratunku, nawet z radością, że cierpienia ustały.
A dokoła snuły się cienie, zapadał mrok.
Są chwile, że się nie czuje własnej istoty, nie czuje się ciała, brak wszelkiej realności, tylko duch potężnieje, staje się tak ogromnym, że aż rozsadza ramy warunków i otoczenia.
Czułam, że mój duch był tam, na świetlanym pasie, skąd mógł widzieć — niebo Warszawy.
Przymknęłam oczy i ujrzałam obraz, namalowany sercem, cieniowany tęsknotą. Oto w naszem mieszkaniu, w stołowym pokoju, przy lampie, siedzi mama. Siwe pasma włosów srebrzą się w blasku lampy. Oczy zaczerwienione od bezsenności, co ją trapi i od łez. Przy niej klęczy Jontek. Tuli swą czarniawą głowę do jej kolan i pociesza i błaga o spokój. „Staszek — Cesia“, te imiona mama
Strona:Helena Mniszek - Zaszumiały pióra.djvu/20
Ta strona została przepisana.