Strona:Helena Mniszek - Zaszumiały pióra.djvu/79

Ta strona została przepisana.

Wyjrzał na korytarz i zawołał na konduktora.
— Niech tu przyniosą moje rzeczy.
Przy rozkładaniu walizek nie zamienili ani słowa. Gdy pociąg ruszył, usiedli naprzeciw siebie w milczeniu. On pochylił się do niej.
— Pani Anno, czy jestem wielkim intruzem?...
— Choćbym nawet powiedziała: tak, pan by na to nie zważał.
— Wolałbym jednak — nie.
— Więc powiem coś trzeciego: jest mi to obojętne.
— Brawo! ja tak mówić nie mogę, wolę jechać z panią niż z jakąś tłustą bankierową, albo w pustych ścianach.
— Słowem szanse możliwe.
— I dobrze nam z tem.
Patrzał na nią przenikliwie.
Anna cofnęła się w tył, i oparta o poduszki, spojrzała mu śmiało w oczy.
— Czy pan także do Warszawy?...
— Tak, jadę w swoich sprawach, a pani?....
— Ja do krewnych, na krótko.
W każdym razie obejrzy pani miejscowe wystawy sztuk pięknych, mówiąc nawiasem sztuk średnich, gdyż na prawdziwe piękno mamy zawsze posuchę. Będzie pani na paru operach.
— Zapewne, po raz setny odwiedzę wszystkie zakamarki godniejsze uwagi.
— I po raz setny wyjdzie pani znudzona.
— Znudzona?... to za silne, nie zachwycona, wyłączam opery, które zawsze lubię.
— A więc muzykę, jest pani złożona z tonów i refleksów bardzo subtelnych.
— Lecz nie zawsze harmonijnych, miewam dysonanse.
Skoro je pani odczuwa, to znak osobistego krytycyzmu, analizy jaką pani nad sobą rozciąga.
— Jest to system dobry, ale męczący.
— I pouczający, a bez walki nic.
— Jednak szczęśliwe są natury nie patrzące w siebie, ani po za siebie, żyją w miejscu, bez pragnień, dążeń, a zatem i krytycyzmu.