Strona:Helena Mniszek - Zaszumiały pióra.djvu/97

Ta strona została przepisana.

— Co?... co? nie rozumiem!
— A u nas już ich... nie wiele.
Zgromadzenie poruszyło się. Panowie powstali rozległy się głosy chłodne, zawiedzione ostatecznie.
— Choćby pan miał pieniądze — mówiono do Krezusa — to nie jest cel pakować w bierhalle zagraniczne i rozpajać lud do reszty. Restauracje również nie na czasie.
— Co do podwyższenia płaty, to żaden z nas na to się nie zgodzi, z tej racji, że na to nie ma. Podwyżki były po strajkach, są już wyżyłowane, więcej dać nie możemy.
— Filantrop ja z cudzej kieszeni, — padł jeden głos.
— A teatr jest głupstwem, tam gdzie brak szkół, analfabetom potrzebniejszy belfer, niż aktor.
— Myśmy pozakładali ochronki, ale te nic nie znaczą wobec ogromnej potrzeby oświaty.
— Liczyliśmy na pana i jego dawne obietnice. Społeczeństwo wymaga ofiar, nie okruszyn.
Gdy po chłodnych pożegnaniach z obrażonym Krezusem „bracia patryjoci“ rozjechali się, on mówił do żony z ironiczną miną.
— To profani! nie potrafili ocenić moich pomysłów. Cóż wznioślejszego jak dać ludowi byt i sztukę?....
Krezusowa leżąc na kanapie ziewnęła rozkosznie.
— Mówiłam ci daj pokój, nie wdawaj się z nimi, sameś sobie winien.
On kręcił głową i uśmiechał się.
— Dziwni, dziwni ludzie — powtarzał.
Pani nagle zerwała się z kanapy.
— Mój drogi mówmy o balu! już za parę dni. Co ty sobie myślisz?....
Krezus ożywił się.
— A prawda! no więc? mów. Plan powzięty, opracowałaś go pewno?...
— Naturalnie ze szczegółami. Otóż najpierw bal, z udziałem muzyków i śpiewaków. Przytem rakiety, ognie bengalskie, potem turnieje. Mam zamiar urządzić konnego kadryla. No, i zresztą polowanie par force. To już twój wydział a na jesień uciekamy za granicę, prawda?....