dokucza, kiedy wiem, ile o miłe Wam istoty z powodu szerzącej się cholery mieć musicie obawę. Ta myśl roztrąca cały mój stoicyzm[1] i odrazu stopiła lodowatą spokojność, którą mą gorącą duszę jak tarczą żółwia okryć usiłowałem. Wiedzieć, że mógłbym gdzieindziej być użytecznym i w czasie nadchodzącej burzy niszczyć nieczynnością chęć służenia swym rodakom, to jest kara, którą mi piekło tylko wymyślić mogło. A potem z szyderskiem urąganiem jeszcze powiedzieć (to piekło) gotowe: »Wszak w tem twoja jest wina, czemuś się nie upokorzył?« Jest to prawdziwie jedna z twardych prób mojego życia — nie wątpię, że ją wytrzymam. Boże, daj tylko, żeby się na własnym postrachu i udręczeniu skończyło, żeby w pociągu piekielnej walki, która mi dzisiaj dokucza, dotkliwą stratą w rozpacz nie wprawiła»«…
Kogóż Marcinkowski tak bardzo obawiał się stracić? Przypuszczać możemy, że właśnie siostrę tej, do której pisał, Emilię.
W tym samym liście Marcinkowski donosi jeszcze, iż książę Radziwiłł chce mu się wystarać o urlop, aby Marcinkowski jeszcze i rodzinie do Antonina towarzyszył. »Ale moje miejsce, gdyby mnie od kary zwolniono, bo innego urlopu przyjąć nie myślę, jest w Poznaniu. W czasie takiej walki, jak jest cholera, doktór jak żołnierz na swoim posterunku być powinien«…
I dziwnem zrządzeniem Opatrzności z tego trzeciego więzienia wydobywa Marcinkowskiego dawna, ale straszna znajoma — dobrze mu znana — ta sama cholera, z którą tyle razy się już borykał.
Do nieustraszonej z nią walki wywołano go z więzienia świdnickiego, bo w Poznaniu ludzie od zarazy padali, jak muchy, więc magistrat pospieszył z prośbą do króla, aby tenże szczęśliwemu pogromcy zjadliwej cholery więzienie opuścić pozwolił.
Więc staje Marcinkowski w Poznaniu i znowu witają
- ↑ Spokojną odwagę.