Ta strona została uwierzytelniona.
Mały wierch, zarosły krzewami i wrzosem.
W głębi, oddzielona płotem, wije się droga. PEER GYNT wchodzi ścieżką na wierch, zbliża się szybko do płotu, staje na miejscu i spogląda w kierunku, otwierającym widok.
PEER: Ot, jest Haegstad… Za chwilę tam będę.
(okracza płot, a potem się namyśla)
Kto wie, czy Ingryd sama siedzi w domu.
(przysłania sobie oczy i patrzy wdal)
Nie! Dziś podarki znoszą na jej grzędę —
Wolno tam dzisiaj pchać się lada komu…
(cofa się)
Mam się narazić na szepty i drwiny?
Nie! Lepiej zniknąć! Syczą te gadziny
Poza plecyma, że aż dreszcze biorą!
(odsuwa się parę kroków od płotu i bezmyślnie obrywa liście)
Et, tak podpalić czemś… kwaterkę sporą
Czegoś mocnego… wejść tak potajemnie,
Lub być nieznanym… A niech szydzą ze mnie!…
Tak… coś, co wzmacnia… Wówczas ludzkie żarty
Mniej będą piekły… Ano, dom otwarty…
(nagle, jakby przerażony. rozgląda się na wszystkie strony, chowa się w krzaki. Kilku ludzi z podarunkami weselnemi kroczy w kierunku domu)
JEDEN Z CHŁOPÓW: (pocichu)
Tak, ojciec pijak, matka — coś tam w głowie…
BABA: Jacy ojcowie, tacy i synowie,
Więc i ten chłystek…
PEER: (cicho) Paplanina o mnie?
(idą dalej. Zaraz potem zjawia się PEER GYNT i patrzy za niemi z twarzą, zapłonioną ze wstydu)
Niech sobie paplą…