NORA. Pan? Chcesz pan we mnie wmówić, żeś się pan odważył na śmiały czyn, ażeby swéj żonie uratować życie?
GÜNTHER. Prawa nie pytają o powody czynów.
NORA. W takim razie mamy bardzo złe prawa.
GÜNTHER. Dobre czy złe, gdybym sądom złożył ten dokument, byłabyś pani według nich odpowiedzialną.
NORA. Ja temu nie wierzę. Córka nie miałaby prawa oszczędzić troski staremu, śmiertelnie choremu ojcu? Żona nie miałaby prawa ratować życie mężowi? Nie znam dobrze kodeksu, ale jestem przekonaną, że znajduje się tam jakiś ustęp, który na to przyzwala. I pan o tém nie wiész, pan, coś był radcą prawnym. Musiał pan być bardzo złym prawnikiem.
GÜNTHER. Być może. Ale co do interesów takich jak nasze, możesz pani być pewną, że się na nich znam doskonale. Niech więc pani robi co jéj się podoba, to tylko pani zapowiadam, że jeśli po raz drugi zostanę wytrącony z kolei, pani będziesz nią także (wychodzi przez przedpokój).
NORA (stoi chwilę zamyślona; potem podnosi głowę). Co znowu! Chciał mnie tylko nastraszyć. Tak łatwowierną nie jestem (zaczyna składać dziecinne ubrania i zatrzymuje się). Przecież?... Nie, to niemożliwe, ja uczyniłam to przez miłość.
DZIECI (we drzwiach po lewéj stronie). Mamo, poszedł sobie już ten obcy pan.
NORA. Wiem o tém. Nikomu nie mówcie, że on tu był, słyszycie, nawet tacie nie mówcie.
DZIECI. Dobrze, mamo, ale teraz będziesz się z nami bawić.
NORA. Nie, nie teraz.
DZIECI. Teraz, mamo, obiecałaś.
NORA. Tak, ale teraz nie mogę, idźcie tam, mam dużo roboty, odejdźcie, moje drogie, moje dobre dzieci. (Wyprowadza je do drugiego pokoju i drzwi za niemi zamyka).