NORA (szybko). On nie powinien nigdy dostać tego listu. Niech go pan podrze. Dam pieniądze.
GÜNTHER. Przepraszam panią, mówiłem już...
NORA. Nie mówię o pieniądzach, którem panu winna. Powiedz mi pan, jakiéj sumy żądasz od mego męża? Ja ją panu dam.
GÜNTHER. Nie żądam od męża pani pieniędzy.
NORA. Więc czegóż?
GÜNTHER. Chcę się podnieść, chcę się rehabilitować, i w tém może mi być mąż pani pomocnym. Od półtora roku nie popełniłem żadnego nieszlachetnego czynu, a przez ten cały czas znajdowałem się w bardzo trudnych warunkach. Starałem się tylko o to, bym mógł się dźwignąć; rad byłem, że pracą mogłem posuwać się naprzód krok za krokiem. A teraz mnie wypędzono. Ja nie chcę znów żebrać łaski. Mówię pani, że podnieść się muszę... Ja muszę wrócić do banku... i wrócić na wyższy urząd. Mąż pani musi to zrobić.
NORA. On tego nigdy nie zrobi.
GÜNTHER. Zrobi. Znam ja go, nie odważy się inaczéj postąpić. A skoro raz pozostanę, obaczy pani! rok nie upłynie, a będę prawą ręką dyrektora. Wówczas nie Robert Helmer, ale Henryk Günther będzie bank prowadził.
NORA. Do tego nie dojdziesz pan nigdy.
GÜNTHER. Pani chciałabyś może...
NORA. Tak, teraz nie zbraknie mi odwagi.
GÜNTHER. Nie przestraszysz mnie pani... Osoba tak wykwintna...
NORA. Obaczy pan, obaczy pan.
GÜNTHER. Może rzucisz się pani pod lód, w tę czarną, zimną wodę? Na wiosnę wypłynęłabyś oszpeconą do niepoznania, bez włosów...
NORA. Nie przerazisz mnie pan.
GÜNTHER. Ani téż pani mnie. Takich rzeczy się nie robi. A przytém na cóżby się to zdało? I tak mam go w ręku.
NORA. Jakto? i wówczas, gdybym już...
GÜNTHER. Zapomina pani, że odemnie zależy twoje dobre imię.
NORA (oniemiała spogląda na niego).
GÜNTHER. No, jesteś pani ostrzeżoną. Nie popełniaj szaleństwa. Oczekuję wiadomości od Helmera, skoro tylko list mój odbierze. A pamiętaj pani, że to właśnie twój mąż popchnął mnie na tę drogę. Tego mu nigdy nie daruję. Żegnam panią. (wychodzi przez przedpokój).